Okazją do naszej rozmowy jest Pani przyjazd do metropolii nowojorskiej z serią spotkań autorskich i prezentacji o wychowywaniu dzieci w dwujęzyczności. Spotkała się Pani z uczniami polskiego pochodzenia, uczęszczającymi do szkół amerykańskich i polonijnych, z ich rodzicami i nauczycielami, ponieważ w weekend (14-15-16 października) Polonia obchodziła już po raz ósmy Dzień Dwujęzyczności. Jest Pani jego pomysłodawczynią i współtwórczynią. Jak Pani patrzy na tę inicjatywę z perspektywy kilku lat?
Patrzę na to święto z radością, a momentami nawet ze zdumieniem. W tym roku zaobserwowaliśmy prawdziwy „boom” w obchodach, przyłączyła się do nich masa nowych szkół i ośrodków na całym świecie. Gdy pomyślę, jak z Martą Kustek, Danusią Świątek, Ireną Biały, Andrzejem Cierkoszem, Kariną Bonowicz i Lidią Russell zaczynaliśmy w 2015 r. w gronie 6 szkół, z drżeniem serca, z wielkimi nadziejami, ale i niepewnością, czy nasz pomysł się przyjmie, czuję wzruszenie i dumę. Przyjął się, a poziom entuzjazmu i kreatywności, jakie towarzyszą obchodom, już dawno przerósł nasze oczekiwania. Znaczy to, że zrobiliśmy coś ważnego i potrzebnego, wypełniliśmy lukę, która czekała na wypełnienie. Żyjemy w świecie, w którym do informacji można dotrzeć szybko i proście, niż kiedykolwiek, jednak mity na temat dwujęzyczności wciąż pokutują. Dobra Szkoła Nowy Jork (wcześniej Dobra Polska Szkoła), z którą jestem związana od ponad dekady, od początku postawiła sobie za cel obalanie tych mitów i na przestrzeni lat zrealizowała wiele innych bardzo cennych projektów promujących dwujęzyczność. Polonijny Dzień Dwujęzyczności powstał po to, byśmy lepiej się poznali, połączyli w naszych wysiłkach promowania i dwujęzyczności, stworzyli silniejszą globalną społeczność ludzi dwujęzycznych. Dwujęzyczne wychowanie to ciężka praca, konkretny wysiłek ze strony nauczycieli i rodziców, i oczywiście samych dzieci. Choć wiadomo, że polska szkoła poza granicami Polski dwujęzycznością stoi, dwujęzyczność nie zawsze jednak znajdowała się w centrum naszej polonijnej uwagi. Podczas polonijnych wydarzeń typu szkolne uroczystości, targi, festyny czy parady, zwykliśmy świętować szeroko pojmowaną „polskość” i w związku z tym akcentować wydarzenia i aspekty kultury również wyłącznie polskie lub z Polską się kojarzące. Bardzo dobrze, bo „polskość” to ważna cegiełka budująca naszą polonijną tożsamość. Ale gruntem, na którym ta polskość kwitnie, zwłaszcza u dzieci urodzonych poza granicami Polski (w USA takie dzieciaki stanowią już dzisiaj większość w polskich szkołach), jest lingwistyczny i kulturowy dualizm obecny w życiu tych dzieci od samego początku. Stosunek do Polski i „polskości” kształtuje się poprzez stosunek do własnej dwujęzyczności i do miejsca tej dwujęzyczności w rodzinie i najbliższej społeczności. Co ważne – celebrując dwujęzyczność automatycznie robimy miejsce na język, którym posługujemy się w kraju naszego zamieszkania. To ważne dla polonijnych rodzin mieszanych, których w polonijnych środowiskach przybywa.
Co Pani przez to rozumie?
Polonia amerykańska bardzo się od czasów mojego przyjazdu do USA zmieniła i zmienia się dalej, a widać to szczególnie dobrze w zachodniej części USA, gdzie mieszkam. Maleje liczba osób z polskimi metrykami, rośnie liczba małżeństw mieszanych, gdzie językiem polskim posługuje się tylko jeden rodzic, i w związku z tym rośnie liczba polonijnych dzieci nie tylko urodzonych już tutaj, ale również bez opcji posługiwania się językiem polskim w domu na co dzień. Dziewięć na 10 polonijnych rodzin w moim otoczeniu to właśnie takie rodziny. Dziesięć na 10 tych rodzin deklaruje chęć przekazywaniem dzieciom „polskości”, w tym przede wszystkim języka, ale często nie wie, jak się do tego zabrać, albo jak sobie radzić na poszczególnych etapach dwujęzycznego wychowania, gdy pojawiają się rozmaite przeszkody. Wiele się zniechęca, wiele widzi potrzebę zreformowania polskiej szkoły i zastąpienia jej obecnego modelu szkołą przede wszystkim językową, gdzie nacisk będzie położony na naukę języka, a wiedza o Polsce byłaby przekazywana już w języku kraju, w którym dziecko mieszka.
Czy Pani w ten sposób wychowywała i uczyła swoje córki?
Bywało. W fazie, gdy przyswajały język polski, kierowałam się zasadą, że daję im tyle polskiego, ile mogę, i stawałam na głowie, by znaleźć polskojęzyczne opiekunki, gdy zachodziła taka potrzeba. Gdy podrosły i już czytały, niektóre informacje o Polsce podawałam im ze źródeł anglojęzycznych. Miało to tę korzyść, że mogły to przeczytać razem z anglojęzycznym tatą, to był jeden ze sposobów włączania go w ich dwujęzyczne wychowanie. Do dziś doskonale pamiętam dzień, gdy wpadł mi do głowy pomysł utworzenia Polonijnego Dnia Dwujęzyczności i na gorąco, telefonicznie, przegadywałyśmy sprawę z Martą Kustek, szefową DSNY. Już wtedy mówiłam, że musi to być święto, gdzie znajdzie się miejsce także dla niepolskojęzycznego rodzica polonijnego dziecka. Rola tego „drugiego” rodzica w dwujęzycznym wychowaniu w ogóle do tej pory nie była podejmowana, a ja na własnej skórze sprawdzałam, że jest przeogromna. Pewnie powiem coś, co niektórych kompletnie zaskoczy, ale postawa mojego amerykańskiego męża wobec dwujęzyczności naszych córek była, być może, nawet ważniejsza od mojej własnej. Ja byłam rodzicem od praktycznej nauki języka polskiego, ale to mój mąż był tym „zewnętrznym motywatorem”, który utwierdzał dzieci w przekonaniu, że ich dwujęzyczność jest czymś fantastycznym, wyjątkowym, że jest ważna nie tylko dla mnie, ich polskojęzycznej matki, ale również dla niego. Ich niepolskojęzycznego ojca. Jego zaangażowanie i entuzjazm to była nie wartość dodana, ale wartość obowiązkowa, żebyśmy osiągnęli cel. Wszystkich zainteresowanych tym aspektem dwujęzycznego wychowania już dzisiaj zapraszam na webinar, nad którym zaczęłam pracować. Myślę, że zorganizujemy go wraz z DSNY wczesną wiosną przyszłego roku. Przy okazji zapraszam do odwiedzin portalu DSNY (www.dobraszkolanowyjork.com). To nie tylko centrum koordynacji obchodów Polonijnego Dnia Dwujęzyczności, ale prawdziwy „hub” informacji, pomysłów, artykułów, wywiadów, wszystkiego, co wiąże się z dwujęzycznością. Współpracujemy z ekspertami z całego świata, więc przy okazji to także możliwość podpatrzenia, jak wygląda polonijna dwujęzyczność w innych częściach globu, a przy okazji fascynująca wyprawa krajoznawcza i kulturowa. O moich własnych doświadczeniach wychowawczych pisałam przez lata w rubryce pt. „Przystanek Babel”.
Opuścimy dwujęzyczność i przesuniemy peryskop na Pani twórczość literacką. Przyjechała Pani do nowojorskiej metropolii również po to, żeby podzielić się z młodymi czytelnikami serią wydanych niedawno przez wydawnictwo „Literatura” książek o Mai Orety. To książki dla dzieci, ale lekka fabuła skrywa wiele ważnych spraw (nie tylko dla dzieci), jak przyjaźń, tolerancja, bezpieczeństwo w internecie czy ochrona środowiska. Rozumiem, że chciałaby Pani skłonić najmłodszych do uważniejszego spojrzenia na świat i wybierania tego, co w nim wartościowe…
Jak większość pisarzy, nie tylko dla dzieci. A we mnie dodatkowo drzemie duch dziennikarski, którego esencją jest analiza zjawisk i wyciąganie wniosków tak, by jednocześnie wynikały z nich również jakieś pomysły, jak ugryźć problem. W książkach moralizować za bardzo nie warto, ale można tak skonstruować bohaterów i bieg wydarzeń, by to one prezentowały pewne wartości. Maja Orety nie jest najlepszą uczennicą, jest niecierpliwa, czasem ma aż za dużo pomysłów, nie wszystkie najlepsze, ale nie boi się okazywać emocji, mówić tego, co myśli, w tym o sprawach tak ważnych, jak tolerancja i szacunek dla drugiego człowieka, oraz wytrwale dążyć do celu. A że obdarzyłam ją również niezłym zmysłem detektywistycznym, to również funduje czytelnikowi emocje związane z typowo śledczą akcją w celu rozwiązania tajemnicy. W obu książkach są to tajemnice przenoszące czytelnika w świat pełen magicznych istot i podróży w czasie, jest więc duże pole do popisu własnej wyobraźni i fantazji u czytelnika. Choć dodam, że genialne ilustracje Kasi Kołodziej świetnie tą wyobraźnią sterują, bo w tej chwili już nawet ja sama myśląc o książkach mam przed oczami postaci z ilustracji, a nie te, które sobie wyobrażałam, gdy pracowałam nad książkami. Bardzo mnie cieszy, że czytelnicy i krytycy dostrzegli, iż to książki, które mogą skłonić do refleksji nie tylko dziecko, ale i jego rodzica. Jako mama emigrantka dodam jeszcze jedno. Maja Orety mieszka w Polsce, ale opisując jej przygody kierowałam się ideą, by jej świat i codzienność zostały tak przedstawione, aby mogły się z nimi identyfikować polskojęzyczne dzieci na całym świecie. By nie istniała bariera żadnych specyficznych warunków w szkole czy nawet w kulturze. Nie było to trudne, bo inspiracją do obu książek była moja młodsza córka. Wydarzenie w szkole, która puszcza w ruch domino akcji w pierwszej części, miało miejsce naprawdę i zanim powstała książka o Mai było opowiadanie po angielsku napisane dla córki i paczki jej szkolnych koleżanek.
Książki o Mai Orety to niejedyne Pani utwory dla dzieci. W „Nowym Dzienniku” już wielokrotnie publikowaliśmy Pani opowiadania i wiersze dla dzieci. Czy inspiracją do tej strony Pani twórczości zawsze były córki?
Odkąd pojawiły się na świecie, przejęły stery mojej inspiracji, ale „dla dzieci” pisałam chyba od zawsze. Już jako dziecko. Pierwsze wiersze publikowałam w prasie, gdy byłam jeszcze w szkole podstawowej. Potem były witryna internetowa z wierszami i autorskimi grafikami, też jeszcze zanim zostałam mamą, którą prezentowała nawet polska telewizja, o czym dowiedziałam się zdumiona od znajomych z Polski, bo w tamtych czasach, pod koniec lat 90., dostęp do codziennej polskiej telewizji z USA jeszcze nie istniał. Wiersz pt. „Krasnoludek”, który jak dotąd zrobił największą „karierę”, bo znalazł się w Wikipedii na stronie o krasnoludkach obok wierszy Marii Konopnickiej, Jana Brzechwy i Czesława Janczarskiego, również powstał przed narodzinami moich dzieci. Gdy zostałam mamą, zaczęłam tworzyć więcej prozy dla dzieci, mieliśmy w domu tradycję, że na Boże Narodzenie obie córki dostawały ode mnie prezent w postaci specjalnie dla nich napisanej książeczki, do której też sama robiłam ilustracje. To naturalne, że towarzysząc córkom w dorastaniu byłam towarzyszką również ich wyobraźni i mnóstwo pomysłów, które zawarłam potem w utworach, to odbicie ich dziecięcego spojrzenia na świat. Podam przykład. Któregoś wyjątkowo wietrznego dnia w kominku słychać było świsty i dudnienie. Starsza córeczka, chyba wtedy czteroletnia, wzięła plastikowe jajko i liść plastikowej sałaty ze swego zestawu do zabawy w kuchnię i położyła przed kominkiem. Oświadczyła, że to dla krokodyla, który tam mieszka i jest strasznie głodny, te wszystkie odgłosy to burczenie w jego brzuchu. I tak powstała opowieść o krokodylu, który zamieszkał w kominie i wypadł z niego prostu pod choinkę w Boże Narodzenie. Gdy zaczęłam współpracę z DSNY, zaczęłam regularniej pisywać opowiadania o większym zacięciu edukacyjnym dla portalu, inspiracją były wtedy już nie tylko moje córki i nasza codzienność, ale szersze doświadczenia dziecka dwujęzycznego. Na spotkania z dziećmi w ramach obchodów tegorocznego PDD przyjechałam z wierszem o gotowaniu pt. „Armia kucharzy”, który jest świetnym przykładem utworu edukacyjnego dla polonijnego dziecka i dla każdego, kto uczy się polskiego. Wiem, że z wiersza korzystała swego czasu Anna Frajlich-Zając prowadząc zajęcia ze swymi nowojorskimi studentami.
Przypomnijmy, że oprócz książek dla dzieci i pracy na rzecz dwujęzyczności ma Pani na swoim koncie także powieści dla dorosłych, książki publicystyczne o Ameryce, tłumaczenia i oczywiście regularne artykuły dla prasy w Polsce i prasy polonijnej. Jak Pani godzi tak wiele aktywności z życiem rodzinnym, wychowywaniem dzieci?
Raz lepiej, raz gorzej, jak każda pracująca matka. Moje działania na wielu frontach mają wspólny mianownik, a jest nim pisanie, więc największym wyzwaniem od zawsze było po prostu wykreowanie warunków, by spokojnie zasiąść przed komputerem. Nie chodzę do biura, więc mam gabinet w domu, a sposób na pracę taki, że gdy zamykam za sobą drzwi, staram się zapomnieć o tym, co dzieje się w innych częściach domu. Często ratuję się zatyczkami do uszu, bo mam głowę, która potrzebuje maksymalnej ciszy, żeby dobrze funkcjonować. Nie zawsze, mimo gotowości z mojej strony, udaje mi się pracować tak efektywnie i wydajnie, jak bym chciała, rzecz od dawna znana wszystkim pracującym z domu, a dzięki pandemii obecnie już chyba wszystkim ludziom na całym świecie. Gdy zaczynałam tak pracować ponad 20 lat temu, pokutowało przeświadczenie, że jeśli „siedzi się w domu”, to oszczędza się na babysittingu, bo przecież można pracować i pilnować dzieci jednocześnie. Pamiętam te uniesione do góry brwi z czasów, gdy córki były jeszcze małe i nie chodziły do szkoły, a ja opowiadałam, że zatrudniam pomoc, bo może jestem jakaś felerna, ale tych dwóch spraw pogodzić nie potrafię. Z tamtych czasów zachowało mi się m.in. wspomnienie, jak rozmawiam przez telefon z jakimś senatorem, bo przygotowuję korespondencją dla dziennika w Polsce, a moja kilkuletnia córka wpada do gabinetu z płaczem i za nic nie chce wrócić do opiekunki. Pan w słuchawce nie był wyrozumiały i zasugerował cierpko, że powinnam sobie lepiej zorganizować życie, bo wydaje mu się, że nad nim nie panuję. Odpowiedziałam równie cierpko, że dzieci, że to nie przedmioty, by postawione na miejscu już się z nich nie ruszały, a ja jestem pracującą matką. W czasach szkolnych dzieci wyzwaniem były ich choroby i „etat” szofera, niekiedy pod te potrzeby trzeba było w jednej chwili przeorganizować cały dzień pracy, mimo iż terminy pozostawały niezmienione. Nie mam w mieście żadnej porządnej komunikacji publicznej, szoferowałam więc obu córkom niemal do ich dorosłości. Lubię to, co robię, jestem też z natury pracowita i obowiązkowa, więc nie przeszkadzało mi aż tak bardzo, że czas na pracę znajdował się niekiedy dopiero wieczorem lub nawet w nocy. Nauczyłam się pracować w każdym miejscu, nawet na przysłowiowym kamieniu w parku, gdy córki bawiły się na zorganizowanych w tym parku urodzinach koleżanki. Dodam jednak, że wbrew powszechnemu poglądowi, że im dzieci starsze, tym rodzicowi łatwiej jest pogodzić pracę zawodową z życiem rodzinnym, u mnie było odwrotnie. Lata liceum u obu córek to był najintensywniejszy okres mojego macierzyństwa, czas, gdy musiałam być najbardziej zaangażowana w to, co się z nimi działo. Gdy o tym myślę, to aż się zastanawiam, jak mi się udawało w ogóle cokolwiek wtedy godzić i znajdować te nisze ciszy i skupienia dla pracy, jaką wykonuję. Tylko że to jest chyba doświadczenie każdego pracującego rodzica. Uczymy się, jak stawać na rzęsach, a nawet pokonywać prawa grawitacji, by dając z siebie absolutnie wszystko naszym dzieciom, jakimś cudem kontynuować także marsz po ścieżce zawodowej.
Dobrze, że Pani o tym mówi, bo właśnie tym pytaniem chcę spiąć naszą rozmowę. Jako felietonistka „Nowego Dziennika” porusza Pani na naszych łamach różnorodne zagadnienia związane z amerykańską i polską polityką czy ekonomią, ale stałym tematem pozostaje wychowanie dzieci w Stanach Zjednoczonych, z jego problemami, zawiłościami i odmiennością, bo w rodzinie dwujęzycznej. Są jednak też sprawy wychowawcze wspólne i dla rodzin imigranckich, i dla tych, którzy się w tym kraju urodzili. Jako osoba, która „przeżyła rodzicielstwo w USA” jak to Pani postrzega i czy ma Pani jakieś rady dla rodziców?
Jest takie powiedzenie: im dalej w las, tym więcej drzew. Im dłużej jestem matką, tym bardziej dostrzegam, jak różne mogą, a czasem wręcz muszą być postawy i wybory rodzicielskie, by dać naszym dzieciom wsparcie, którego potrzebują. Dlatego już od dawna nie jestem fanką żadnych poradników, raczej umocniło się we mnie przekonanie, że najbardziej trzeba wierzyć swoim instynktom i przeczuciom. Jestem przekonana, że każdy rodzic posiada swój własny szósty zmysł, którym odbiera sygnały dotyczące jego dziecka. Jeśli tylko się w nie uważnie wsłucha, będzie wiedział, co ma robić. Czasu nie cofnę, ale gdybym miała taką możliwość, to jedno zrobiłabym inaczej. Powiesiłabym sobie na szyi karteczkę z pewnym bon motem, żeby nigdy o nim nie zapominać, bo zdarzało mi się. Ten napis brzmi: „Jestem dla moich dzieci najważniejszym autorytetem, to moje zachowanie modeluje ich postawy i wybory każdego dnia”. Na wcześniejszym etapie rodzicielstwa tego nie widać, ale w pewnym momencie ten fakt staje się tak oczywisty, że aż kłuje w oczy. Słucham dziś moich córek, jak myślą, co mówią, jak oceniają i interpretują otaczający je świat i słyszę w tym moje własne słowa, widzę moje własne reakcje naprzemiennie ze słowami i poglądami mojego męża. Prawa fizyki, jak mówią niektórzy. To, co do dzbana włożymy, to z niego wyjmiemy. To, co dobre, ale i to, co złe. Dzieci potrafią nas testować, czasem nawet ranić do bólu. Najważniejsze, najbardziej wartościowe lekcje wydarzają się jednak właśnie w takich najtrudniejszych momentach. Gdy mimo wszystko stajemy po stronie dziecka, przytulamy je, a nie odpychamy, pozwalamy, by przedstawiło nam swój punkt widzenia, nawet jeśli jest nielogiczny, a zachowanie dziecka pozostawia wiele do życzenia. Gdy w kryzysowej sytuacji, zamiast krzyczeć i się obrażać, mówimy: to nie koniec świata, pomyślimy i coś wspólnie uradzimy, zwrócimy się po pomoc do tych, którzy wiedzą od nas lepiej. I przede wszystkim, gdy jesteśmy konsekwentni w naszych słowach i czynach. Jeśli chcemy, by nasze dzieci szanowały innych ludzi, musimy własnym przykładem pokazać im, na czym ten szacunek polega, włączając w to szacunek do nich, naszych dzieci. Jeśli chcemy, by były zainteresowane językiem polskim, swoimi korzeniami, przodkami, pokażmy im, że nas też to żywo interesuje i obchodzi. Jeśli chcemy, by wyrosły na czytelników, warto, by widziały nas z książką w ręku. Zaś rada skierowana do rodziców, którzy, jak ja, wychowali się i odebrali edukację w Polsce, a stają przed wyzwaniem „ogarnięcia” systemu amerykańskiego. Żeby nie wiem jak was korciło, zrezygnujcie z porównań, bo wyrządzą więcej szkody niż pożytku. Na ile możecie włączajcie się w szkolne życie waszych dzieci, zapisujcie na wolontariat w szkole, uczestniczcie w wycieczkach itd. Amerykańska szkoła rodzicem stoi, a że jednocześnie, ze względu na system przydziału do klas, o wiele wcześniej niż szkoła w Polsce skazuje dziecko na przymusową samodzielność i zaradność, zaangażowanie rodzice staje się oparciem, którego dziecko tu nie ma ze strony grupy ani klasy. W starszych latach szkolnych, gdy w ogóle znikają klasy, jakie znamy ze szkoły polskiej, gdy tym samym znika pewna „automatyczna” baza stałych znajomych, warto trzymać rękę na pulsie i monitorować, jak dziecko sobie radzi społecznie i psychicznie. Niestety żyjemy w czasach eskalacji depresji u dzieci i młodzieży, a pandemia tylko ten trend nasiliła. Na szczęście Ameryka jest krajem, gdzie kłopoty ze zdrowiem psychicznym nie są już żadnym tabu, a leczenie nikogo nie stygmatyzuje. Ani dorosłego, ani tym bardziej dziecka. I to ostatnie, być może najbanalniejsze, ale i najważniejsze. Warto inwestować w budowanie bliskości na każdym etapie rozwoju dziecka. Wtedy, gdy jest łatwo, a zwłaszcza wtedy, gdy trudno. Bo dzieci uczą się od nas także tego, jak kochać. A czego potrzebujemy w życiu bardziej niż umieć kochać i być kochanym?
Rozmawiała Jolanta Wysocka