Chiny nie notują jeszcze kryzysu na pełną skalę, ale dużymi krokami wchodzą w okres stagnacji, rozczarowania i wielkich niewiadomych.
Wiesław Cypryś
Jeszcze do niedawna wydawało się, że gospodarka Chin jest nie do zatrzymania i tylko kwestą czasu jest to, kiedy wysunie się na czoło światowej klasyfikacji krajów dominujących ekonomicznie. Pandemia koronawirusa, który według wszelkiego prawdopodobieństwa wymknął się z laboratorium w chińskim Wuhan, wyhamowała rozpędzonego kolosa z powodu wprowadzenia drakońskich środków zapobiegawczych.
Gdy restrykcje wreszcie odwołano, eksperci przewidywali, że w Kraju Środka nastąpi ekonomiczna hossa. Tymczasem słabsze wyniki pokazały prawie wszystkie wskaźniki gospodarcze – z wyjątkiem oficjalnego krajowego produktu brutto, który ponoć podskoczył o 5,2 procent. Znając jednak powszechność kłamstwa w autorytarnych reżimach, należy podejść z wielką dozą sceptycyzmu do zgodności tej liczby z prawdą.
Władze Chin przyznają, że gospodarka kraju doświadcza zadyszki, czego najbardziej widocznym objawem jest wysokie bezrobocie wśród młodzieży. Więcej niż jeden na pięciu młodych ludzi nie ma pracy. Chińska generacja pracowników rozpoczynających karierę zawodową obawia się „przekleństwa 35” – wieku, kiedy jest się za starym na znalezienie zatrudnienia, a za młodym na emeryturę. Kryzys zatrudnienia zmusza młodych ludzi do podejmowania pracy poniżej posiadanych kwalifikacji. Absolwenci wyższych uczelni trafiają do fabryk i zakładów usługowych, jak również wyprowadzają się na wieś. Sytuacja ta opóźnia ambicje Chin stania się gospodarką konsumencką. Kraj nie notuje jeszcze kryzysu na pełną skalę, ale dużymi krokami wchodzi w okres stagnacji, rozczarowania i wielkich niewiadomych.
Kogo należy winić za ten stan rzeczy? Oczywiście na czoło wysuwa się przywódca Komunistycznej Partii Chin Xi Jinping, który jest wszechwładnym dyktatorem, i który, jak to bywa u autokratów, często nie kieruje się logicznymi rozwiązaniami, lecz ideologicznymi motywami, tłumi prywatną inicjatywę. Od początku urzędowania Xi Jinpinga, czyli od 2012 roku, stało się jasne, że zbliżona do zachodniego modelu ekonomicznego polityka jego poprzednika Denga Xiaopinga, pójdzie w odstawkę, bowiem Xi nie jest entuzjastą kapitalistycznego rynku. Wprost przeciwnie, ogłosił zamiar pójścia śladami Mao Zedonga – ożywienia silnego socjalizmu, który nazwał „socjalizmem z chińskim charakterem”.
Czym on się objawia? Mówiąc bez ogródek: represjami. Dotykają one nieposłusznych obywateli, o czym częściej słychać, ale także chińską gospodarkę, o czym jest już mniej informacji. Dotarłem do wiadomości o praktykach w tych drugich, więc podzielę się nimi z czytelnikami.
Chińskie firmy rutynowo wyolbrzymiają swoje zyski, żeby wabić inwestorów, i dlatego prowadzą kilka ksiąg rachunkowych. Tylko garstka wtajemniczonych, która kontroluje przepływ pieniędzy, wie, jak dobrze albo źle przedstawia się sytuacja finansowa przedsiębiorstwa. Reżim komunistyczny aktywnie partycypuje w tym osobliwym oszustwie. Jednym z kluczy sukcesu chińskich firm jest umieszczenie skorumpowanych urzędników na liście pracowników, których jedynym zadaniem jest ochrona przedsiębiorstwa przed wymuszaniem haraczy przez innych skorumpowanych oficjeli i agencje.
Reżim przez dziesięciolecia blokuje kontrole, które mogłyby ujawnić te oszukańcze praktyki księgowości.
Sytuacja ta sprzyja korupcji, która panoszy się na wszystkich szczeblach KPC. Jest ona skrzętnie ukrywana i żadne wiadomości z nią związane nie są publikowane w oficjalnych mediach. Jednak trafiają się odważni obywatele, którzy pomimo groźby surowej kary ujawniają kłamstwa i korupcję władz. Jak na przykład programista Ruan Xiaohuan, który przez 12 lat anonimowo prowadził blog o tej tematyce. Został aresztowany i skazany na siedem lat więzienia.
Z ujawnianiem i tępieniem korupcji chińska komunistyczna władza nie ma problemu wśród prywatnych przedsiębiorców, nawet tych blisko z nią powiązanych. Antykorupcyjna kampania, którą od początku swojego urzędowania zapowiadał Xi Jinping, zbiera nienotowane żniwa. Uszczupliła majątki milionów obywateli – w tym miliarderów Jacka Ma, właściciela Alibaby, i Xu Jiayinna, posiadacza Evergrande – którzy albo przebywają na wewnętrznym wygnaniu, albo siedzą w więzieniu.
Skala korupcji w Chinach jest tak wielka, a zakres posunięć Xi w jej zwalczaniu tak szeroki, że wyraźnie osłabia gospodarkę, a konfiskata majątków dygnitarzy stała się pokaźnym źródłem dochodu państwowego. Chińska opozycyjna dziennikarka Jennifer Zeng szacuje, że suma skonfiskowanych dóbr w ostatnich 10 latach może wynosić nawet 30 bilionów (angielskich trylionów) dolarów, co równa się dwukrotnemu krajowemu dochodowi brutto.
Antykorupcyjna kampania, która tak naprawdę jest wywłaszczeniem własności ukrytym pod inną nazwą, nie zwalnia tempa. Więcej, Xi Jinping otrzymał zielone światło na konfiskowanie majątku dygnitarzy, którzy przeszli na emeryturę nawet dekadę temu. Ale chiński wódz nie tylko to ma na wokandzie. Domaga się od wysoko postawionych oficjeli partyjnych oddania państwu jednej trzeciej swojego bogactwa.
Nic też dziwnego, że ci uciekają tam, gdzie bezpiecznie mogą trzymać swoje pieniądze i przebywać bez obawy, że dosięgnie ich komunistyczny reżim, któremu służyli. Dlatego też rosną ceny nieruchomości w takich miejscach, jak Tokio, Melbourne czy Palm Beach, a gwałtownie spadają w Pekinie, Szanghaju i Hongkongu.
Nie od dzisiaj wiadomo, że rewolucje komunistyczne pożerają też swoich członków. Ale Chińska Partia Komunistyczna pod dowództwem Xi Jinpinga kanibalizm wśród swoich podniosła na wyższy poziom.