Dwie papużki nierozłączki usadowione w pierwszym rzędzie deklarują zgodnie, że w ich idealnym świecie więcej byłoby koni niż ludzi, a nadto wszystkie obdarzone byłyby nadzwyczajnymi umiejętnościami, takimi jak latanie i przemawianie ludzkim głosem. Zdradzają mi potem, że chodzą razem na naukę jazdy konnej.
Spotkanie z dziećmi odbywa się w białostockiej filii Książnicy Podlaskiej. Bardzo się cieszę, że udało się je zorganizować, bo moje najnowsze książki adresowane są do młodego czytelnika, a wakacje, gdy akurat mogę zjawić się w Polsce, to tradycyjnie nie najlepszy czas na „zawracanie” małolatom głowy czytelnictwem. Tak, w każdym razie, twierdzą organizatorzy. Biblioteczna grupa nie wydaje się na szczęście w jakikolwiek sposób pokrzywdzona wycieczką do przybytku literatury i chętnie o niej rozmawia. Gawędzimy o ich ulubionych tytułach, seriach i bohaterach, ale do rozmowy szybko przenikają uwagi i komentarze o świecie. Jak to u dzieci – o tym, który jest, ale równolegle i o tym, o którym marzą i w którym chciałyby się znaleźć, gdyby tylko miały czarodziejską moc. Wychodzi, że niemal wszyscy chcieliby żyć w przyszłości, którą sobie bardzo konkretnie wyobrażają: pełnej robotów, komputerów oraz zdalnego sterowania każdym aspektem życia. Zabrakło czasu, by „zgłębić temat”, lecz domyślam się, skąd te „preferencje”. I dlaczego, choć dwoiłam się i troiłam podrzucając dzieciakom wizje zamków, rycerzy i smoków, i uatrakcyjniałam podróż do przeszłości na każdy możliwy sposób (to wątek główny jednej z powieści), moje wysiłki napotykały zdumione spojrzenia. Cóż, w świecie gier komputerowych, nawet tych bazujących na realiach z przeszłości i przyzwoicie zaludnionych zarówno smokami, jak i rycerzami, wszystko zwykle jest przyszłością. A do tego – kto wie? Może pokolenie dzisiejszych pierwszoklasistów faktycznie zazna w swoim życiu dokładnie tej przyszłości, o jakiej marzy? Z miejsca ciśnie mi się do głowy i na usta sarkastyczne, że na sto procent przyszłość ta i tak ich zaskoczy i boleśnie poturbuje, ale… cicho sza! Niczego nie mówię i nie zapeszam. W oczach Młodszej i tak już jestem wystarczającą boomerką. „Jeśli zależy ci na jakiejkolwiek reputacji u młodszych pokoleń, to zacznij nad sobą pracować i ogranicz krytykę teraźniejszości, o rezygnacji z komentarzy porównujących obecny świat ze światem twojej młodości nawet nie wspominając” – doradza mi bezlitośnie przy każdej okazji.
Wychodzę ze spotkania z dziwnymi myślami. Poczucie, że dokonała się jakaś zmiana, i to tak, iż kompletnie przegapiłam jej moment, uderza w twarz mocniej niż fala gęstego powietrza w nagrzanym samochodzie. Nie ma co się oszukiwać, od początku przyjazdu czuję się dziwnie wyobcowana. Jakby wszystko przeszło na drugą stronę szklanego muru i choć słyszę i rozumiem, co się mówi, co się dzieje, nie potrafię niczego realnie dotknąć. Może nie chodzi więc wcale o dzieci, a na przykład – o jakieś prawo dotyczące emigranta? O to, że bez względu na to, ilu dokładamy starań, by być „podłączonymi” do rzeczywistości w naszych „starych” ojczyznach, przychodzi moment, że te ojczyzny niczym ptak w niedomkniętej klatce uciekają z niej i w nosie mają nasze nawoływania.
Na wszelki wypadek stosuję się do rady Młodszej. Gryzę się w język, gdy tylko przychodzi mi ochota na porównania i za nic się nie przyznają do tego, że o wokalistce Sanah usłyszałam dopiero tydzień temu słuchając lokalnego radia.
Odpowiedź, w przeciwieństwie do poczucia nagłej zmiany, przychodzi stopniowo, ale przychodzi nieomylnie. Lepię ją z cegiełek uwag i komentarzy rodziny, przyjaciół, znajomych. Z zasłyszanych przypadkiem refleksji w sklepach i na ulicy. Nie pozostawiają wątpliwości, że choć fasada tzw. powrotu do normalności jest w Polsce dużo, dużo grubsza niż w Ameryce, wciąż jednak jest to fasada, a wrażenie, że coś w otaczającym nas w tej chwili świecie z uporem umyka naszemu zrozumieniu, czegoś w nim dojmująco brak, dopada większość moich polskich znajomych, którzy ani na wiek (są ode mnie dużo młodsi), ani na emigrację (nigdy nie mieli z nią do czynienia) zwalać winy za ten stan rzeczy nie mogą. Nie o barierę językową, kulturową czy informacyjną więc chodzi, a o to, że wszyscy w myśl samoocalenia robimy dobrą minę do złej gry, powszechnie jednak doświadczając poczucia oderwania od rzeczywistości. Drzwi w szklanym murze wciąż nie widać. Wiemy, co nam pandemia odebrała, ale nadal nie mamy pojęcia co da nam w zamian, co wykluje się z sumy naszych pandemicznych doświadczeń w poszczególnych sferach życia. Z wyłączeniem dzieci, które otoczone naszą miłością jak tarczą ochronną, mogą dalej bezkarnie snuć swoje marzenia o magicznej przyszłości, reszcie z nas wcale się więc do przyszłości nie spieszy.
Nie ma powodów do radości, lecz że zawsze warto przynajmniej spróbować popatrzeć na szklankę jakby była do połowy pełna, oddycham z ulgą. Wygląda na to, że pandemia wszystkich nas pod pewnym względem zmieniła w boomerów.
Autor: Eliza Sarnacka-Mahoney