Eliza Sarnacka-Mahoney
Wywiązała się ostatnio w mojej części świata debata nad tym, jak uatrakcyjnić ofertę polskiego klubu, by przyciągnąć do niego młodzież.
Bo tak się jakoś porobiło, że na świetnie, skądinąd, zorganizowane imprezy oferujące wszystko, czego dusza zapragnie, by się rozerwać i zabawić, przybywają tłumnie ludzie w pewnym, nie najmłodszym już wieku, a trend stał się na tyle stabilny, że niepokojący. Ktoś nawet zażartował, że może dlatego, że przy wejściu, prócz biletu, sprawdzane są legitymacje AARP.
Czy młodzi nie przychodzą, bo serwowany jest alkohol, którego konsumpcja staje się w Ameryce legalna o całe trzy lata później niż w Polsce i w Europie? Czy raczej dlatego, że to obciach pokazywać się ze starymi, o pardon, pakować się w krindż z dziadersami? Czy małżeństwa z małymi dziećmi nie mają ich z kim zostawić i tutaj jest pies pogrzebany? A może po prostu chodzi o pieniądze? Bilety kosztują, a u młodych, wiadomo, z kasą zawsze gorzej.
Wymiana opinii i pomysłów toczyła się online, czytałam ją z rosnącym zainteresowaniem, ale i uczuciem, że coś nam wszystkim umyka. Żeby nie było, że problem z metrykami członków mamy tylko w Kolorado (gdzie mieszkam). Z tego, co słyszałam, jest to raczej uniwersalna bolączka większości polonijnych organizacji w USA, a śmiem dywagować, że pod każdą szerokością geograficzną.
Refleksje, którymi chcę się z Państwem podzielić, to moje własne obserwacje jako matki młodych osób, ale i efekt dziennikarskich tropów, które regularnie podejmuję na potrzeby zawodowe.
Mili prezesi i członkowie zarządów naszych ciężko pracujących, oddanych wspólnej sprawie klubów, organizacji, instytutów, związków – powiem krótko: to nie my, to świat. Czyż nie na tym polega odwieczny dysonans między starymi a młodymi, potocznie zwany „różnicą pokoleń”? To, co stworzyło jedno pokolenie, nierzadko z myślą o wieczności, następne kwituje wzruszeniem ramion. Co dla nas zabajone, dla tych, co po nas, odklejone. I szczerze mówiąc – chwała Bogu! Gdyby młodzi nie robili swojego nie słuchając starszych, kto wie, czy do dzisiaj nie mieszkalibyśmy w jaskiniach i nie ozdabiali ich arcydziełami sztuki z odcisków naszych dłoni?
Proponuję proste dochodzenie. Zapytajmy nasze dorastające i świeżo dorosłe pociechy, na ilu instytucjonalnie zorganizowanych imprezach, w stylu tańce, stoliki, live band, byli ostatnio? Wyłączam z tego koncerty, wesela i party w szkołach. Idę o zakład, że prawie nikt. Jeśli jest coś, co nasi młodsi Milenialsi oraz Zetki uważają za krindżowy oldskul to właśnie tego typu instytucjonalne „spędówki”. Nie jest to, powtarzam, potępienie form ani tradycji, które dla nas, ich rodziców, są ważną i pożądaną częścią życia towarzyskiego. To nieuchronny postęp: zmiana optyki, zmiana nawyków w związku z nowymi możliwościami, zmiana oczekiwań. Młodzi zmiany wchłaniają najszybciej. Chyba nikogo nie zaskoczę przypominając, że młodzi prowadzą bujne i, jak dla nich, wcale nie postrzegane jako coś gorszego czy tylko coś „w zastępstwie”, życie towarzyskie w sieci. Może nie będzie tak zawsze. Może moda na imprezy, które definiują nasze, boomerskie, o nich wyobrażenie, wróci kiedyś do łask, ale na razie dla naszych dzieci są to praktyki passé. Musimy się z tym pogodzić.
Co jednak o młodych i ich optyce świata wiemy? Wiemy, że to pokolenia nastawione na maksymalną indywidualizację maksymalnie największej liczby potrzeb, a to sprawia, że aktywności grupowe wybierają z uwagą. Wybredność to ich drugie, wspólne imię. Marsze i protesty w sprawach klimatu i społecznej sprawiedliwości tak, tu nawet mamy pewną przewidywalność, ale wszelkie inne „masówki”, w tym biletowane imprezy na kilkadziesiąt osób w pomieszczaniach zamkniętych, to już gra w rosyjską ruletkę. Wiemy tyle, że jeśli już decydują się wydać na coś pieniądze, to raczej nie na atrakcje, po które spokojnie mogą sięgnąć w domu czy w gronie najbliższych znajomych. Dobre jedzenie mają przez doordash, muzykę w telefonie, a tańczyć tylko po to, żeby się poruszać, też za bardzo nie mają ochoty. Ruszają się na siłowni.
Ale – uwaga! Coś im jednak zostało z tego, jak ich wychowaliśmy, a mianowicie zainteresowanie aktywnością grupową, gdzie życie towarzyskie toczy się pod banderą zajęć rozwijających. Wszystkie te pływalnie, szkoły muzyczne, kluby sportowe i warsztaty szlifujące każdy rodzaj talentu sprawiły, że wciąż pozostają podatni na tego rodzaju oferty. Na przykład? Na przykład impreza taneczna, ale taka, którą poprzedza profesjonalny kurs tańca. W modzie, jak zawsze, salsa, lecz zapytajcie swoje Zetki także o in-line dancing i „Boot Scootin’ Boogie”. Bal karnawałowy? Dlaczego nie, ale połączony z klejeniem masek Mardi Gras lub warsztatami kulinarnymi z kuchni kreolskiej. I nie small-talk z przypadkowymi ludźmi dosiadającymi się do naszego stolika, lecz quiz wiedzy (trivia) w formie rywalizacji grupowej (stolikowej), podczas którego rozmowa z przypadkowymi ludźmi przy stoliku przestaje być przypadkowa, a staje dużo bardziej sensowna i celowa. Polecam samemu wybrać się na jakiś event w tym stylu i przekonać, jaką cieszy się popularnością wśród młodych. Oraz że zupełnie im wtedy nie przeszkadza międzypokoleniowość ani dziaderstwo wokół. O ile nie dochodzi do rozmów o polityce i religii, współczesna młodzież nawet lubi towarzystwo boomerów.
Widzą Państwo problem? Dla nas klubowa impreza to okazja, żeby się spotkać, pogadać, potańczyć i coś zjeść oraz wypić w towarzystwie. Nie szukamy wyśrubowanych atrakcji. Młodzi w zorganizowanych formach życia towarzyskiego poszukują „doświadczenia”, najlepiej przez wielkie „D”. Z kolei młodzi rodzice prócz tego, że kwestia babysitterów faktycznie jest tu niebywale istotna (ceny, ale i znalezienie chętnych), często mają czas tak zorganizowany wokół życia dzieci, że na „dorosłe” wyjścia i rozrywki po prostu nie mają już sił ani ochoty. Towarzysko realizują się zresztą w gronie innych rodziców kibicując potomstwu podczas meczów sportowych czy urodzinowych kinderbali. Czy odpoczywają wtedy i się relaksują, to już inna sprawa.
I na koniec coś jeszcze. Młodzi oczywiście, piją, ale… nie wiadomo, jak długo jeszcze. Jeśli ktoś przegapił, to rosnącą popularnością cieszy się wśród nich „ruch mocktailowy”, na co rynek już zresztą też zareagował. Linia trunków bezalkoholowych to najprężniej rosnący segment w branży alkoholowej. O ile połowa Milenialsów przyznaje się do sięgania po kieliszek wina czy piwo w tygodniu, o tyle robi to, tak w każdym razie pokazują badania, tylko co piąta dorosła Zetka (Gallup, 2023).
Wreszcie – język naszych polonijnych imprez. Nie oszukujmy się, dla nas, boomerów, to ważne, że pokonwersujemy tam sobie po polsku. Dla naszych dzieci urodzonych poza granicami Polski nawet jeśli polskim posługują się wystarczająco biegle – już nie tak bardzo. A nawet – nieczadersko wcale. Zapytajcie swoje pociechy, jaki „aspekt” jakiejkolwiek imprezy polonijnej, gdzie spotyka się grono osób mówiących po polsku, wzbudza w nich najwięcej obaw, nawet z gruntu przeraża. Jeśli nie odpowiedzą, że poczucie bycia wystawianym do odpowiedzi niczym uczeń w szkole, mierzonym i ocenianym, to gratulacje. Udało się wam osiągnąć prawdziwy cud. Nie mówię tego z przyganą. Kocham naszą polską kulturę, ma dla mnie wiele zalet, których mi brakuje gdzie indziej, jednak nasza „wrodzona” predylekcja do oceniania, krytykowania i, niestety, sygnalizowania tych opinii w czytelny, nawet jeśli nie werbalny, sposób nie są jej największym atutem. Wiadomo, jeśli wyjścia nie ma, człowiek do wielu rzeczy się przyzwyczai, a nawet je oswoi. Gdy wyjście istnieje, istnieje wybór. A w wyborach zawsze ktoś jest przegrany.
Czy oznacza to, że klubowej imprezie polonijnej grozi dalsze „emerytowanie się”, a może nawet wymarcie jak mamutom? Niekoniecznie. Ale jest praca do zrobienia, którą warto rozpocząć od szczerych, trudnych rozmów z młodszymi pokoleniami. Może swoje „uczestnictwo” w życiu polonijnym widzą zupełnie inaczej? Może coś z tego wyjdzie, jeśli udostępnimy im polonijne lokale na organizację ich własnych, nie zawsze nawet stricte związanych ze sprawami polonijnymi, akcji i działań? Jeśli – mała podpowiedź – pozwolimy, by ogłaszali to choćby na popularnym portalu meetup.com? Nie jesteśmy na pozycji, by wybrzydzać. Jesteśmy na pozycji, by próbować tego, czego jeszcze nie próbowaliśmy. Bowiem nic nie jest skończone, dopóki nie jest skończone, jak mawia filozof optymista.