Nie mogłam uwierzyć, że jestem tutaj, w „Kossakówce” w Juracie, że patrzę przez to samo okno, że słucham, jak szumią drzewa, te same drzewa, pod którymi siedziały Maria i Magdalena popijając poranną kawę, a tuż obok Wojciech Kossak malował obrazy w swojej pracowni, w tej, gdzie teraz ja siedzę i piję kawę.
Katarzyna Drucker
Przy zielonym piecu kaflowym stoi stara walizeczka, która nagle przenosi mnie do letniego popołudnia 1939 roku, tego ostatniego przed wybuchem wojny. Maria Pawlikowska-Jasnorzewska stoi w ogrodzie przy bramce, w jedwabnym kapelusiku, lekki wiatr porusza jej muślinowym szalem, stoi „piękna, żałosna i smutna”, jak opisał ją Iwaszkiewicz. W jej ręku walizeczka. Na ganku willi stoi zaś jej siostra Magdalena Samozwaniec, w letniej zwiewnej sukience, z torbą na plażę. Patrzą na siebie bez słów, widzą się po raz ostatni, choć o tym nie wiedzą. A może to ja stoję na tym ganku? Z tej magicznej chwili budzi mnie szum parzonej kawy z ekspresu.
W jurackiej „Kossakówce” wszystko jest niesamowite – światło, które wpada do pracowni, portret Kossaka na suficie, stare pianino, a na nim przedwojenny telefon, obrazy na ścianach, a ja czuję się jakbym wróciła do domu. Rzeczywistość miesza się z obrazami z przeszłości, a w powietrzu niemal czuje się zapach farb i terpentyny wymieszany z zapachem ciasta i kawy. I nie wiem, czy to na pewno wiatr wpadający przez otwarte drzwi dotknął moich włosów, czy duchy przeszłości?
W tej poetyckiej atmosferze w mojej głowie odbijają się echem słowa Magdaleny Samozwaniec z przedstawienia, które przygotowujemy z Anną Kucay pt. „Maria i Magdalena”. A właściwie pojawia się kolejny obraz, gdy tatko Kossak beszta córkę za to, że nazwała Juratę „Dziuratą”. Na mojej twarzy pojawia się uśmiech na to wspomnienie, z którego wyrwa mnie głos: „Kawa i jabłecznik”.
– Czy są jeszcze jakieś inne miejsca związane z pamięcią o rodzinie Kossaków? – pytam panią z obsługi kawiarni. – W Nowym Jorku 27 października będzie przedstawienie na podstawie książki Magdaleny Samozwaniec „Maria i Magdalena” i…
– Nie, chyba nie – przerywa mi pani – ale zapytam właścicielkę, ona wie wszystko o Kossakach.
Po chwili do kawiarenki wchodzi pani Asia, cudna osoba o ciepłym uśmiechu. Polubiłyśmy się od razu, po pierwszych uściskach i słowach.
– Widziałam was jak mąż robił pani zdjęcia na tle kawiarenki przy pomniku Wojciecha i zastanawiałam się, czy wejdziecie, a tu okazuje się, że nie tylko weszliście, ale będzie pani grała Magdalenę w przedstawieniu, i to w Nowym Jorku, to niesamowite! Zaraz przyniosę albumy i książki.
Po chwili pani Asia wraca z pięknym albumem w zielonej oprawie z napisem „Wojciech Kossak” – to z niego zaczerpnęłam później inspiracje i zdjęcia do plakatu naszego przedstawienia. Podczas gdy go przeglądam, pani Asia opowiada o powojennych losach jurackiej „Kossakówki” i historie z życia rodziny Kossaków.
„Kossakówka” po wojnie była kompletnie zrujnowana i rozgrabiona, to dzięki rodzinie Adamczaków, a właściwie dzięki temu, że została wyremontowana przez Bogdana i Wandę istnieje do dzisiaj. Nadal jest utrzymywana i konserwowana z ich własnych środków. Pani Asia opowiada o obrazie, który wisi na ścianie, namalowany przez Karola Kossaka – ostatniego malarza z rodu Kossaków – i jak do nich trafił z Frankfurtu. Pokazuje książkę jego córki Teresy pt. „Kossak nieznany”. Opowiada, jak Wojciech Kossak odjechał w sierpniu 1939 roku ostatnim pociągiem z Juraty do Krakowa, czując jak ziemia drży i że coś się szykuje. O liście wysłanym do „Mamidła”, czyli jego żony Marii. I znów ogarnia mnie to uczucie, jakbym była w domu…
W tym momencie do pracowni-kawiarenki wchodzi wysoki chłopak z rodzicami i siostrą.
– Przepraszam, czy mój syn może zagrać na pianinie? – słyszymy pytanie.
Gdy pada odpowiedź „tak”, młodzieniec podchodzi do pianina, z niecierpliwością otwiera klapę i zaczyna grać. I nagle – co za niespodzianka – płyną melodie utworów z lat 20. i 30., w tym… jednego z naszego przedstawienia! Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. I wtedy wśród tych dźwięków, zauroczona chwilą, usłyszałam wewnętrzny głos: „opowiedzcie naszą historię”, „zróbcie to”. Dostałam więc swoiste przyzwolenie niemal z zaświatów, wygrane melodią i wyszeptane głosem aniołów sztuki.
Nawet nie zapytałam się o imię chłopca, bo nie powiedział ani słowa i wyszedł tak nagle, jak wszedł. Nadałam mu imię Wojciech. Wiem tylko, że jest samoukiem i nigdy nie chodził do szkoły muzycznej. A grał pięknie… Wszystko stało się tak nagle i poetycko, jak w wierszu namalowanym jednym muśnięciem pióra.
Gdy pożegnałam pani Asię i wyszłam z kawiarenki, przy furtce obejrzałam się ostatni raz, „smutna i żałosna”, wiatr rozwiał lekko moje włosy dotykiem lekkim jak muślinowy szal, ale Magdaleny na ganku już nie było, poszła na plażę z przyjaciółmi. Odeszłam w kierunku dworca.