Tomasz Deptuła
Donald Trump na szlaku kampanii o nominację do Białego Domu potrafił zaszokować nie tylko Amerykanów, ale cały świat. Przemawiając na wiecu w Karolinie Południowej powiedział, że ostrzegł sojuszników z NATO, iż „będzie zachęcał” Rosję, aby „zrobiła, co do cholery chce” z krajem członkowskim, który nie spełnia wytycznych dotyczących wydatków na obronę.
Krótko mówiąc były prezydent USA i obecny lider Partii Republikańskiej dał do zrozumienia, że „zachęca” Rosję do ataku na dowolne państwo NATO, które nie wydaje na własne zbrojenia co najmniej 2 proc. swojego PKB. Uznano by to pewnie za figurę retoryczną, gdyby nie to, że tuż za wschodnią flanką sojuszu toczy się pełnoskalowa wojna, wspierający Trumpa republikanie skutecznie blokują pakiet pomocy wojskowej dla walczącej Ukrainy, a analitycy poważnie mówią o możliwości dalszej agresji Rosji na kolejne kraje Europy.
Sytuacja, w której kandydat na prezydenta doradza wspólnemu wrogowi atak na swoich sojuszników, jest, delikatnie mówiąc, niecodzienna. Jeszcze kilkadziesiąt lat temu wielu Amerykanów – a zwłaszcza większość republikanów – uznałoby każdego, kto wyraża taki pogląd, za osobę niespełna rozumu. Świat od czasów Ronalda Reagana czy jego następcy George’a H.W. Busha bardzo się jednak zmienił.
31 członków NATO, do których należą Stany Zjednoczone, Kanada, Francja, Włochy, Turcja, Wielka Brytania i Polska, zgodziło się w lipcu 2023 na wydawanie co najmniej 2 procent swojego produktu krajowego brutto na obronność, potwierdzając tym samym wcześniejsze postulaty wyrażane przez Amerykanów. Raport opublikowany w ubiegłym roku przez NATO wykazał, że tylko 11 członków sojuszu przekroczyło dwuprocentowy próg. Docelowy poziom wydatków na obronę nie jest jednak ścisłym wymogiem, a wiele krajów zaczęło zwiększać swoje wydatki na cele wojskowe dopiero, gdy Rosja rozpoczęła inwazję na Ukrainę. W kolejnych latach Europa będzie wydawać coraz więcej, choć do pełnej mobilizacji możliwości zbrojeniowych na pewno jeszcze daleko.
To, że prezydent USA Joe Biden określił słowa Donalda Trumpa jako „przerażające i niebezpieczne”, można jeszcze wytłumaczyć atmosferą wyborczego wyścigu. Ale reakcje sojuszników USA świadczą o tym, że komentarze republikańskiego kandydata do Białego Domu wykroczyły poza ramy kampanii. Słowa jednego z faworytów wyborczego wyścigu wstrząsnęły porządkiem obecnego świata. Niechęć Trumpa wobec NATO jest dobrze znana, a przez cztery lata swojej prezydentury nieustannie krytykował członków sojuszu za zbyt niskie nakłady na obronę. Można było odnieść wrażenie, że były prezydent traktował udział w NATO jako transakcję handlową, abstrahując od długofalowych strategicznych celów Ameryki. „Musicie zrozumieć, że jeśli Europa będzie atakowana, nigdy nie przyjdziemy wam z pomocą i wsparciem” – powiedział Trump podczas Światowego Forum Ekonomicznego w Davos jeszcze w 2020 dodając, że „swoją drogą NATO jest martwe”. Dopiero inwazja Rosji na Ukrainę i solidarna reakcja Zachodu pokazały, że pogłoski o śmierci sojuszu są mocno przesadzone.
Reakcje po wypowiedzi Donalda Trumpa wahały się od alarmistycznych po lekceważące. Przewodniczący Rady Europejskiej Charles Michel napisał na platformie mediów społecznościowych X: „Nierozważne oświadczenia na temat bezpieczeństwa NATO i solidarności wynikającej z Art. 5 służą wyłącznie interesom Putina. Nie przynoszą światu większego bezpieczeństwa ani pokoju”.
Sekretarz generalny NATO Jens Stoltenberg zapewnił, że NATO jest „gotowe i zdolne” do obrony wszystkich sojuszników, a każdy atak spotka się z „jednolitą i silną” reakcją. „Jakiekolwiek sugestie, że sojusznicy nie będą się wzajemnie bronić, podważają całe nasze bezpieczeństwo, w tym USA, i narażają amerykańskich i europejskich żołnierzy na zwiększone ryzyko” – stwierdził Stoltenberg w oświadczeniu.
Polski minister obrony Władysław Kosiniak-Kamysz zareagował w niedzielę wpisem na X, że motto NATO „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” jest konkretnym zobowiązaniem. „Podważanie wiarygodności krajów sojuszniczych oznacza osłabienie całej Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego. Żadna kampania wyborcza nie jest pretekstem do igrania z bezpieczeństwem Sojuszu” – dodał.
Ministerstwo spraw zagranicznych Niemiec, których wydatki na obronność nie osiągają docelowego poziomu 2 proc. PKB, przypomniało, że dzięki Art. 5 NATO „zapewnia bezpieczeństwo ponad 950 milionom ludzi – od Anchorage po Erzurum”. Artykuł 5 wymaga, aby każde z 31 krajów sojuszu wojskowego przybyło z pomocą każdemu członkowi, który stanie się ofiarą zbrojnego ataku. Co znamienne, w historii sojuszu przywołano go tylko raz – w następstwie ataku terrorystycznego na Stany Zjednoczone z 11 września.
„Bądźmy poważni. NATO nie może być sojuszem wojskowym ‘à la carte’. Nie może być sojuszem wojskowym, który działa w zależności od aktualnego humoru prezydenta USA” –powiedział w Brukseli Josep Borrell, wysoki przedstawiciel UE do spraw zagranicznych i polityki bezpieczeństwa. „Nie mam zamiaru tracić czasu na komentowanie jakichkolwiek głupich pomysłów, które pojawią się podczas tej kampanii w USA” – dodał.
Alternatywą mogłoby być zacieśnienie współpracy wojskowej w ramach Unii Europejskiej. Blok pragnie zwiększyć swój przemysł obronny i potencjał wojskowy, próbując zwiększyć swoją tak zwaną „strategiczną autonomię”, ale wciąż więcej tu deklaracji niż konkretów.
Jeśli wystąpienie Trumpa miało przynieść taki efekt „wychowawczy”, zmuszając Europejczyków do działania, to z pewnością było fatalnie sformułowane. W pierwszej reakcji Moskwa odmówiła komentarza w sprawie Trumpa. „Nadal jestem sekretarzem prasowym [prezydenta Rosji Władimira] Putina, ale nie Trumpa” – powiedział dziennikarzom rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow. Jednak po wypowiedzi republikańskiego kandydata musiano na Kremlu podawać kawior i otwierać butelki szampana. Jedność NATO jako sojuszu została podważona, i to przez kandydata na urząd głowy państwa w największym kraju paktu. Od razu przypomniano, że Trumpowi zarzuca się utrzymywanie bliskich stosunków z Rosją podczas pierwszej kadencji.
Mleko się wylało. W mediach dominują komentarze, że powrót Trumpa do Białego Domu może poważnie zagrozić spójnej polityce Zachodu wobec Ukrainy i osłabić wpływy NATO. Taki obrót rzeczy oznaczałby także osłabienie bezpieczeństwa Polski, bo brak wsparcia USA mógłby prowokować Rosję do dalszych aktów agresji na zachodnich sąsiadów, pozostających dziś pod parasolem Paktu Północnoatlantyckiego. Warto o tym przypominać, bo Donald Trump cieszy się dużym poparciem części Polonii. Nie będę tu nikogo przekonywać do zmiany poglądów. Przypomnę tylko, że każdy głos w USA ma swoją cenę. Poparcie prawicowej części polonijnego elektoratu dla republikańskiego kandydata powinno być obwarowane zapewnieniem, że Ameryka wypełni swoje sojusznicze zobowiązania.