Leszek Sadowski
Moja przygoda z „Nowym Dziennikiem” rozpoczęła się w 1997 roku. Dołączyłem wówczas do zespołu składającego gazetę, który przechodził znaczącą transformację – od tradycyjnego, ręcznego „klejenia” numeru na szablonie z użyciem woskownicy do nowoczesnego składu komputerowego. Wtedy też oczywiście nie wiedziałem, że kilkanaście lat później drogi gazety i moje skrzyżują się w zaskakujący sposób.
Dział, który nazywaliśmy lepiarnią, był w moich oczach sercem redakcji. To właśnie tam „Nowy Dziennik” nabierał realnych kształtów. W lepiarni często zapadały decyzje o tematach na czołówkę, a zasapani redaktorzy (muszący pokonać cztery piętra bez windy) wbiegali, aby wprowadzać ostateczne poprawki. Stasio Kusiński, jako weteran woskownicy i krojenia szpalt żyletką, w subtelny sposób sugerował roszady na „jedynce”, które najczęściej były akceptowane. Lepiarnia była jedynym pomieszczeniem, gdzie w 1997 roku, wszyscy – oprócz Tomka Tomaszewskiego – paliliśmy papierosy, twięc to do nas wpadali na dymek uzależnieni od tytoniu redaktorzy.
Tomek Tomaszewski, Staszek Psyk i ja mieliśmy za zadanie pozbycie się żyletek i woskownicy! Z czasem dołączył do nas Andrzej Larson i piękne, prościutkie strony gazety zaczęły być drukowane w całości. Oporna była tylko „jedynka” (pierwsza strona gazety), której Stasio Kusiński nie chciał odpuścić, ale i ta, w ciągu kilku miesięcy, zaczęła być w całości składana elektronicznie, a mistrz żyletki stopniowo przyswajał sobie obsługę komputerowej myszki.
Szkielet gazety, choć w całości drukowany komputerowo, wciąż był transportowany kurierem na Brooklyn, gdzie był fotografowany i przenoszony na drukarskie matryce. Szybko stałem się głównym orędownikiem dalszej komputeryzacji i innowacji, proponując nowoczesne zmiany w projekcie graficznym gazety. Zalecałem elektroniczną wysyłkę plików w ówcześnie nowym formacie PDF oraz wprowadzenie kolorów, przynajmniej na pierwszej stronie. W naszym dziale nie było szefa (nieoficjalnie był nim Staszek Kusiński), dlatego zmiany na „nowe” szły z oporem, do czasu mianowania mnie przez zarząd gazety szefem produkcji.
Jako najmłodszy w zespole, obawiałem się pierwszego dnia w lepiarni, ale starsi doświadczeni koledzy podali mi pomocną dłoń. Z wyrozumiałością, a może nawet z radością, że ktoś obejmie ster, ciepło przyjęli proponowane zmiany. W krótkim czasie wspólnie zrealizowaliśmy postawione zadania. Nasze inicjatywy wyprzedziły nawet „New York Times” w skutecznym wprowadzeniu kolorowych stron. Gazeta, zmodernizowana graficznie, teraz była wysyłana do drukarni w formie elektronicznej.
W lepiarni krzyżowały się ścieżki wielu znakomitych ludzi, takich jak Mietko Rudek, Robert Messyasz czy Michael Rutkowski. W tym okresie narodziły się również trwałe więzi zawodowe, w tym relacje z Tomkiem Deptułą, który zawsze miał w ręku swój poklejony kubek, Jankiem Latusem, z którym zbudowaliśmy dodatek „WEEKend”, Jolą Wysocką, odpowiedzialną za korektę i dzisiejszą redaktor naczelną, a także świeżo wtedy upieczoną dziennikarką Olą Słabisz. Mój pierwszy etap pracy wśród tych wspaniałych ludzi zakończył się w roku 2000, wtedy nawet nie przyszło mi do głowy, że nasze drogi znów się skrzyżują za dziesięć lat.
NOWY DZIENNIK NA SPRZEDAŻ?
Pod koniec roku 2010 otrzymałem telefon od Edwarda Nowakowskiego, którego poznałem w trakcie pracy nad polonijnym magazynem „Twój Dom”, który wraz z żoną wydawaliśmy przez prawie pięć lat. Edward chciał zainwestować i wskrzesić ten elegancki kwartalnik, a ja żartem odpowiedziałem, że może lepiej byłoby przejąć i wydawać „Nowy Dziennik”, który ma znacznie większy zasięg. Edward, biznesmen, bez namysłu zapytał: „Ile by to kosztowało?”.
Ten żart okazał się nagle pomysłem, a nawet misją ocalenia gazety, która po sprzedaży swojej siedziby na Manhattanie zdawała się być skazana na niepewną przyszłość. Szybko przekonałem się, że „Nowy Dziennik” faktycznie jest na sprzedaż, potrzebuje nowego miejsca i koncepcji, aby kontynuować swoje istnienie. Z ogromnym sentymentem do tej gazety oraz ludzi pracujących w jej redakcji (znając wielu z nich osobiście) oraz dzięki solidnemu wsparciu finansowemu ze strony Edwarda, podjęliśmy decyzję: kupujemy „Nowy Dziennik”!
Edward, jako jeden z niewielu wizjonerów, o których się otarłem, przedkładał czyny nad czcze gadanie, także nim minęło pół roku „Nowy Dziennik” był już w nowych rękach, a przed nami nowa przygoda, nie do końca usłana różami.
WIELKA PRZEPROWADZKA
Jednym z powodów, dla których „Nowy Dziennik” był na sprzedaż, była chęć sprzedania jego kamienicy w centralnej części Manhattanu przez ówczesnych właścicieli. My, po przejęciu gazety, musieliśmy znaleźć nowe
lokum, a ze względu na olbrzymie koszty wynajmu biura na Manhattanie, zdecydowaliśmy się na New Jersey, miejsce, gdzie gazeta rozpoczynała swoją działalność 40 lat wcześniej i gdzie nadal mieszkało wielu naszych pracowników. W Garfield, znanego z licznej polskiej społeczności, znajdowało się już moje ówczesne biuro agencji reklamowej, na tym samym piętrze, dostępna była przestrzeń dawnej fabryki o powierzchni niemal 5000 stóp kwadratowych – idealna dla naszej 30-osobowej redakcji.
Remont i aranżacja naszego obszernego biura zajęły niemal trzy miesiące, ale efekt przeszedł najśmielsze oczekiwania. Stworzyliśmy najbardziej prestiżowe miejsce pracy w mieście: biuro z pokojami wyposażonymi w szklane drzwi, obszerną salą redakcyjną, oddzielnymi pomieszczeniami dla sekretariatu i działu reklamy, a także nowoczesnym studiem fotograficzno-telewizyjnym. Całość utrzymana była w stylu prawdziwego loftu, zlokalizowanego na czwartym piętrze historycznej fabryki papieru.
W naszej nowej lokalizacji z radością przyjmowaliśmy znakomitych gości ze świata kultury, biznesu i polityki. To tutaj narodziły się również nasze pierwsze codzienne wiadomości wideo, które stały się dynamicznym uzupełnieniem dla nowej strony internetowej „Nowego Dziennika”.
TELEWIZJA INTERNETOWA
Rozumiejąc nieuchronne zmiany na rynku prasowym, zdecydowaliśmy się na rozwijanie telewizji internetowej, aby wprowadzić element multimedialności w nasze działania. Dysponowaliśmy już przestrzenią idealną do tego celu, a budowa profesjonalnego studia multimedialnego, adekwatnego do naszych możliwości, ruszyła pełną parą. Wspólnie z bratem Bartkiem starannie wybraliśmy światła studyjne, mikrofony i kamery DSLR – bardziej przystępne finansowo niż profesjonalne kamery telewizyjne. Ten okres tworzenia telewizji i pierwsze programy były pełne entuzjazmu i wielkich planów, co dodawało skrzydeł całemu zespołowi gazety. Utworzyliśmy codzienny skrót wiadomości, do którego początkowo dołączyli: Zuzanna Ducka, Ola Słabisz, Tomasz Deptuła, a później Tomek Wojciechowski, Anna Tarnawska oraz inni redaktorzy.
TELEWIZJA PUBLICZNA
Pewnego dnia otrzymaliśmy propozycję przejęcia polonijnego kanału, od lat emitującego polski program na publicznym nowojorskim kanale WNYE-TV Channel 25. Choć obawiałem się wielkiej odpowiedzialności, ponieważ programy musiały być codziennie dostarczane na czas, Edward Nowakowski dostrzegł w tym potencjał i przekonał mnie do rozszerzenia naszej działalności poza internet. Zakończył się okres eksperymentów; rozpoczęliśmy planowanie ramówki, w wyniku czego powstały trzy programy i podwaliny pod reportaże „Nowego Dziennika”: spotkania z gośćmi (roboczo nazwane „Sofa”), mój autorski program „Kanapa” w stylu talk-show, oraz nasze własne MTV reaktora Wojtka Maślanki, z przymrużeniem oka nazwany „Muzyczną Śmietanką”. Do zespołu produkcyjnego dołączyli złota rączka Radek Piekarz i Tomek Tomaszewski, z którym jeszcze w latach 90. współpracowałem w lepiarni. Produkcja codziennej telewizji internetowej i nadawanie w eterze Nowego Jorku było wyzwaniem zarówno finansowym, jak i produkcyjnym, szczególnie z powodu zakazu emitowania tradycyjnych reklam na tym miejskim kanale publicznym. Dozwolone było wymienienie sponsorów program. Mimo tych ograniczeń, wielu „sponsorów” wspierało nas przez lata, za co jestem głęboko wdzięczny. Tu muszę wspomnieć św. pamięci Antoniego Chrościelewskigo i cały zarząd Okręgu 2. SWAP – to dzięki ich nadzwyczajnym wsparciu program był nadawany bardzo długo, aż do momentu drastycznych zmian programowych i finansowych, narzuconych na wszystkie etniczne programy nadających w tej stacji. Ze smutkiem, po kilku latach, zniknęliśmy z nowojorskiego eteru.
CIĘŻKI KAWAŁEK CHLEBA
Wielki zapał, wielkie plany i kawał ciężkiej pracy nie okazały się finansowym sukcesem. Jednak prawdziwym triumfem okazało się utrzymanie tytułu na rynku i zapewnienie miejsc pracy wielu osobom związanym z gazetą. Cenne były także nawiązane kontakty, budowanie wieloletnich przyjaźni oraz zdobyta praktyczna wiedza z zakresu biznesu i zarządzania kryzysowego – doświadczenia, których nie oferuje żaden uniwersytet. Jestem przekonany, że zdobyte umiejętności i doświadczenia owocują w życiu każdego, kto kiedykolwiek był związany z redakcją.
Moja osobista przygoda z „Nowym Dziennikiem” zakończyła się kilka lat temu, ale moje serce na zawsze pozostanie związane z redakcją i wspaniałymi ludźmi, z którymi miałem okazję współpracować. Jestem wdzięczny bratu, który w wyniku mojego zaangażowania w gazetę samodzielnie prowadził naszą agencję reklamową Bluberries, oraz Edwardowi Nowakowskiemu, który, podobnie jak my wszyscy, wierząc w sukces finansowy, zaangażował się nie tylko merytorycznie, ale i znacznie finansowo. W trudnych chwilach nie opuścił gazety, mając także znaczący wpływ na jej ratowanie przez trudne restrukturyzacje.
Dziękuję wszystkim pracownikom gazety, których przez lata przewinęło się wielu. Choć nie mogę wymienić ich wszystkich, jestem pewien, że lista zawierałby około setki osób. Razem zrobiliśmy kawał dobrej roboty. Brak oficjalnych odznaczeń rządowych tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że byliśmy obiektywni i krytyczni wobec tych, na krytykę zasługiwali.
NOWY ROZDZIAŁ
Odczułem głęboką radość, dowiedziawszy się, że pełna zapału grupa biznesowa z Chicago zdecydowała się przejąć „Nowy Dziennik”, kontynuując tradycję ikony polonijnego dziennikarstwa. Minęło już kilka lat, a serce napawa mnie radością, kiedy widzę nazwiska moich byłych współpracowników w stopce redakcyjnej gazety. Pragnę wyrazić szczere podziękowania Zygmuntowi Rygielowi za podjęcie się tego ambitnego wyzwania i włączenie gazety do swojego portfolio polonijnych mediów, a nowemu zespołowi zarządzającemu życzę powodzenia i wielu sukcesów. Życzę sto lat!
ZDJĘCIA: ARCH. LS