Świętujemy 25. rocznicę przyjęcia Polski do NATO. W „Nowym Dzienniku” traktujemy ją szczególnie, ponieważ nasza gazeta była bardzo zaangażowana w realizację tego celu. Ty, Andrzeju, byłeś dziennikarzem, który najczęściej pisał na ten temat. Jak to wyglądało?
Niestety nie zachowałem notatek ani nie mam dostępu do zdygitalizowanych tekstów i nie wszystko po przeszło ćwierć wieku dokładnie pamiętam. Tak się złożyło, że pan Bolesław Wierzbiański, założyciel i wieloletni redaktor naczelny naszej gazety, właśnie mnie wyznaczył do czuwania nad tym ważnym problemem, chociaż oczywiście także inni dziennikarze z „Nowego Dziennika” tym się zajmowali. Byliśmy wówczas jedynym w USA opiniotwórczym środkiem masowego przekazu w języku polskim, który nie tylko od święta, ale na co dzień poświęcał sporo miejsca polityce. Siłą rzeczy to przede wszystkim na nas spoczywał ciężar informowania przez całe lata społeczności polonijnej o rozwoju sytuacji, a młodsi czytelnicy zapewne nie zdają sobie sprawy, że działo się to w czasach, kiedy nie było e-maili, facebooków i innych elektronicznych mediów społecznościowych. Ponieważ na początku prawie nikt nie traktował serio wizjonerskiej strategii prezydenta Lecha Wałęsy – który w 1991 roku zwrócił się do ówczesnego sekretarza generalnego NATO z deklaracją, że członkostwo w zachodnim sojuszu militarnym jest jednym z priorytetów polskiej polityki zagranicznej – nie było to zagadnienie stanowiące przedmiot szerokiej debaty w Ameryce. Z biegiem czasu stało się jednak oczywiste, że dla Polski, a także jej sąsiadów, w tym prezydenta Czech Vaclava Havla, nie był to kaprys. Wówczas dopiero ogromna większość polityków w USA, z obydwu zresztą partii, a także media, think tanki, ośrodki akademickie i inne wpływowe instytucje zareagowały niemal jednomyślnym sprzeciwem.
Dlaczego tak się stało?
Wytłumaczenie jest proste. Jedni kierowali się własnymi interesami z wciąż mocarstwową Rosją mimo rozpadu ZSRR, inni uważali, że Zachód nie powinien antagonizować Moskwy Borysa Jelcyna, który rzeczywiście dopuścił do niezwykłego przełomu i rozpoczął proces demokratyzacji nadwołżańskiego molocha.
Czy w tym kontekście nie jest dziwne, że kraje byłego bloku sowieckiego z takim samozaparciem dążyły do integracji z zachodnimi strukturami, w tym z militarnym sojuszem – NATO?
Trzeba rozumieć, że Zachód, a zwłaszcza Ameryka nie doświadczyły w tym stopniu co Polska okrucieństw rosyjskich i sowieckich. Dlatego Polacy nie tylko z powodu lepszej znajomości historii, tragicznych przeżyć osobistych i rodzinnych, ale jakby też instynktownie dmuchali na zimne. Do dzisiaj żyją przecież zesłańcy na Sybir i inne ofiary systemu. Na szczęście zabrakło nam demonstrowanego na Zachodzie optymizmu, co do trwałości przemian w Moskwie. Jakże słusznie obawialiśmy się powrotu do imperializmu drzemiącego w naturze wschodniego kolosa i powrotu autorytaryzmu, znanego tam od wieków i za panowania carów, i komunistycznych aparatczyków. Z pojawieniem się Putina – który zresztą, kiedy przejął władzę, nie od razu sprzeciwiał się ekspansji NATO – dzisiaj nie trzeba się z naszych podejrzeń i obaw nikomu tłumaczyć.
Czy „Nowy Dziennik” uczestniczył w aranżowanych rozmowach z amerykańskimi decydentami na temat wejścia Polski do NATO?
Naszym podstawowym zadaniem jako gazety nie było uczestniczenie w negocjacjach z politykami amerykańskimi. Należało do nas natomiast mobilizowanie społeczności polonijnej do wywierania silnych nacisków zwłaszcza na senatorów ze wszystkich stanów, aby wyrazili zgodę na rozszerzenie Paktu Północnoatlantyckiego. To właśnie wyższa izba Kongresu miała przesądzić w głosowaniu na Kapitolu o sukcesie bądź porażce naszych aspiracji i wysiłków.
Pamiętam teksty, które ukazywały się na łamach „Nowego Dziennika”, w tym wiele Twoich, uzasadniające potrzebę zaistnienia Polski w strukturach NATO.
„Nowy Dziennik” przez niemal całą długą dekadę wyjaśniał w niezliczonych tekstach konieczność przystąpienia do sojuszu. Publikowaliśmy informacje, analizy, komentarze, raporty, wykorzystywaliśmy niemal wszystkie formy dziennikarskie, aby przekonać naszych czytelników, że jest to dla Polski dosłownie sprawa życia i śmierci. Drukowaliśmy nawet gotowe petycje z apelami do ustawodawców wzywając czytelników, aby je podpisywali i wysyłali. Opisywaliśmy też pikiety, które Polacy organizowali przed siedzibami polityków wrogich idei ekspansji
NATO, jak np. Robert Torricelli z New Jersey. Zdawaliśmy sobie sprawę, że Polonia nie jest zbyt chętna i wprawiona w zbiorowych działaniach. Aby wyzwolić jej aktywność, zainicjować prawdziwe pospolite ruszenie należało się uciec do nadzwyczajnych metod z cierpliwością i uporem. Jak wiadomo, ostatecznie się to udało. Nigdy tak bardzo jak wówczas nie zdołaliśmy trafić do tylu wpływowych polityków amerykańskich. Rozpoczęło się to zwłaszcza wówczas, kiedy w 1995 roku demokratyczny prezydent Bill Clinton na spotkaniu w Detroit z udziałem Polonii zapowiedział zaproszenie Polski i innych kandydatów do NATO do negocjacji akcesyjnych na kolejnym szczycie militarnego sojuszu. Także jego doradca ds. bezpieczeństwa narodowego Anthony Lake nie chciał pozostawić krajów Europy Środkowej w „szarej strefie”, poza zachodnimi instytucjami, w obawie przed ewentualną zmianą klimatu politycznego w Rosji i powrocie do jej imperialnych zakusów.
Wówczas stopniowo także inni politycy godzili się z myślą o rozszerzeniu NATO. Udzielali nam obszernych wywiadów czy krótszych komentarzy.
Jako przedstawiciel „Nowego Dziennika” miałeś też okazję spotkać się z kilkoma politykami amerykańskimi podczas akcji przekonywania ich do idei przyjęcia Polski do NATO.
Wszystkich już nie pamiętam, ale miałem okazję rozmawiać m.in. z ówczesnym senatorem ze stanu Delaware Joe Bidenem, szefem większości republikańskiej w izbie wyższej Kongresu Trentem Lottem, z przewodniczącym parlamentarzystów krajów należących do NATO Williamem Rothem czy ze sprzyjającymi nam senatorami Frankiem Lautenbergiem i Hankiem Brownem oraz z pracującym w ekipie Clintona oraz późniejszym ambasadorem USA w Polsce Danielem Friedem i ważnym doradcą Clintona Jeremym Rosnerem.
Rosnąca liczba przychylnych nam senatorów nie oznaczała, że wszystko jest cacy. Dobrym znakiem była zmiana, także pod naciskiem naszego elektoratu, stanowiska tak istotnych polityków jak Joe Biden. Miałem z nim okazję rozmawiać na bankiecie zorganizowanym w Wilmington, DE, przez niewielką liczebnie tym stanie Polonię, na który przyszli niemal wszyscy tamtejsi politycy, a nawet arcybiskup. Biden, który był najważniejszym z demokratów w senackiej komisji spraw zagranicznych, energiczny pewny siebie, elokwentny, wyznał bez ogródek, że Polska nie stanowiłaby żadnego wzmocnienia militarnego dla NATO, a jedna amerykańska dywizja pokonałaby ją w ciągu kilku godzin. Przeszedł jednak znamienną metamorfozę. Był pierwszoplanowym politykiem podczas debaty senackiej, poprzedzającej głosowanie w sprawie traktatów o rozszerzeniu sojuszu, zbijając z miejsca skutecznie argumenty adwersarzy, w tym w tym Jesse Helmsa z Partii Republikańskiej, szefa komisji spraw zagranicznych, który zresztą koniec końców opowiedział się za przyjęciem nowych członków, w tym Polski.
Z działań instytucjonalnych nie sposób nie wymienić wspomnianej już wcześniej grupy Polaków z Wilmington z… Towarzystwa Śpiewaczego pod kierunkiem Stefana Skielnika. Potrafili znakomicie wpływać na tamtejszych polityków, łącznie z obecnym prezydentem USA, który był wówczas senatorem. Niestety wyłączona z działania była w dużym stopniu centrala KPA w Chicago, ze względu na będącego na cenzurowanym w Białym Domu i Kongresie prezesa Edwarda Moskala. Na szczęście pełną parą pracowało waszyngtońskie biuro KPA z Myrą Lenard i jej mężem Casimirem.
Czy któreś ze spotkań szczególnie zapisało się w Twojej pamięci?
Pamiętne są dla mnie zwłaszcza spotkania z Bidenem, choćby dlatego, że jest obecnie prezydentem USA, ale też dlatego, że stanowiło niezaprzeczalny dowód, jak nawet stosunkowo niewielka, lecz zdeterminowana i działająca wspólnie z przekonaniem o ważności celu grupa ludzi może zmienić decyzję polityków. Kiedy rozmawiałem znowu z Bidenem w trakcie sygnowania w Białym Domu przez Clintona 22 maja 1988 roku traktatu potwierdzającego zgodę Senatu USA na ekspansję sojuszu, Biden bez zmrużenia oka zapewnił, że Polska jest istotnym sprzymierzeńcem Ameryki, a jej armia znacząco wzmocni NATO.
Także Edward Kennedy, z potężnego rodu polityków amerykańskich, brat prezydenta JFK, indagowany przez polskiego dyplomatę, odpowiedział, że to nie on zmienił zdanie, lecz musiał postąpić zgodnie z wolą swojego elektoratu. Współpracownicy senatora, zdziwieni gremialnym poparciem elektoratu dla ekspansji NATO, dzwonili do „Nowego Dziennika”, dosłownie kilka dni przed senackim głosowaniem, prosząc o przesłanie faksem moich artykułów, na które powoływali się wyborcy. Dzień przed głosowaniem zespół Kennedy’ego powiadomił mnie, że opowie się on za rozszerzeniem sojuszu.
O tym, jaką wagę ustawodawcy przywiązują do stanowiska elektoratu, mówił też na spotkaniu z Polonią Lautenberg w New Jersey. Kiedy ówczesny szef tamtejszego wydziału KPA Ludwik Wnękowicz opowiadał o liczebności polskiej diaspory w tym stanie, senator przerwał mu w pół zdania pytając, a ilu z nich głosuje.
Które środowiska polonijne, Twoim zdaniem, najbardziej przyczyniły się do sukcesu w zabiegach o przyjęcie Polski do NATO?
Zwycięstwo ma zwykle wielu ojców i tak faktycznie było tym razem. Nie sposób jednak przeoczyć tak wpływowych postaci, jak doradca prezydenta Jimmy’ego Cartera ds. bezpieczeństwa, prof. Zbigniew Brzeziński, którego opinie gościły na naszych łamach, czy mieszkający w USA, po wieloletnim kierowaniu rozgłośnią polską Radia Wolna Europa w Monachium, Jan Nowak-Jeziorański.
Politolog Brzeziński – ceniony także za swe osiągnięcia naukowe w środowisku akademickim i za wiele książek – wypowiadał się na temat NATO w głównych mediach amerykańskich i na pewno miał wpływ na decyzje wielu opornych polityków. Także Nowak-Jeziorański – któremu udzielaliśmy swych łamów, a zapraszał mnie kilkakrotnie na rozmowy do swojego podwaszyngtońskiego domu – werbował do akcji NATO ustosunkowanych ludzi, zależało mu zwłaszcza, żeby to byli nie tylko Polacy, lecz także Amerykanie. W swojej książce o NATO wymienił m.in. męża pisarki Aleksandry Ziółkowskiej-Boehm, Normana Boehma, mieszkających w Wilmington, w niedalekim sąsiedztwie Bidena. Sprzyjało nam oczywiście także wielu innych.
Poza samą Polonią na sukces Polski mocno zapracował ze swoim zespołem ówczesny ambasador RP w Waszyngtonie Jerzy Koźmiński. Wykonał nie tylko wspaniałą dyplomatyczną pracę, ale działał systematycznie stosując metody przemyślane, niekonwencjonalne, np. werbując do misji mającej zapewnić rozszerzenie NATO jako sprzymierzeńców mężów Polek, piastujących ważne stanowiska w Ameryce. Jego zasługi streścił dosadnie w niedawnym rocznicowym wywiadzie dla PAP Daniel Fried. Ocenił, że Koźmiński jest geniuszem.
Jakie masz obecnie przemyślenia na temat tamtej batalii o włączenie Polski do zachodnich struktur obronnych?
Sądzę, że nie muszę się silić na oryginalność, bo historia sama dopisała epilog do ekspansji NATO. Po barbarzyńskich wyczynach Putina m.in. w Gruzji i Ukrainie oraz jego pogróżkach ładnie byśmy wyglądali, gdyby nasze plany się nie powiodły. Inna nasuwająca się refleksja jest taka, że z ważnego celu nie można rezygnować, nawet jeśli sprawa wydaje się beznadziejna. Powinno to być cenną nauczką dla polonijnych liderów i organizacji.
Strony „Nowego Dziennika” z artykułami o akcji na rzecz włączenia Polski do Paktu Północnoatlantyckiego. Na trzeciej stronie na zdjęciu są ambasador USA w Polsce Daniel Fried i polski ambasador w USA Jerzy Koźmiński, zasłużeni w batalii o akces RP w NATO:
Rozmawiała Jolanta Wysocka
ZDJĘCIA: PAP/EPA