Elity ukraińskie prędzej czy później będą zmuszone do złagodzenia retoryki wobec Polski.
Tomasz Deptuła
W stosunkach polsko-ukraińskich powiało chłodem. Po prawie 20 miesiącach bezwarunkowego poparcia Polski dla walczącej Ukrainy przyszła pora na konfrontację. Poszło o embargo na ukraińskie zboże, wprowadzone w UE już jakiś czas temu, a obecnie przedłużone tylko przez trzy kraje: Polskę, Słowację i Węgry. Reakcja prezydenta Wołodymyra Zełenskiego na utrzymanie zakazu była bardzo ostra. W swoim przemówieniu w Nowym Jorku, na forum Zgromadzenia Ogólnego Organizacji Narodów Zjednoczonych, mówił w kontekście kryzysu zbożowego o przyjaciołach, którzy „odgrywają własną rolę, ale w rzeczywistości pomagają przygotowywać scenę dla moskiewskiego aktora”. Kilkakrotnie podczas podróży za ocean podkreślał, że kto nie pomaga Ukrainie, pomaga tym samym Moskwie, sugerując, że Polska zaczyna wpierać drugą stronę konfliktu. Zrezygnowano też z zaplanowanego w Nowym Korku spotkania Zełenskiego z prezydentem Andrzejem Dudą. Nie brak głosów, że Zełenski „strzelił sobie w stopę” stawiając Polskę wśród pomocników Rosji. Było to proste zaprzeczenie faktów, co zauważyły także zachodnie media. To Warszawa w pierwszych miesiącach inwazji okazała Kijowowi największą pomoc, zmuszając przy tym do działania niechętnych sojuszników z NATO. Na Ukrainę pojechały setki polskich czołgów T-72, pojazdów opancerzonych, nie mówiąc o tysiącach karabinków Grot. Do walczącego kraju poleciały także polskie Migi-29 (Polska jako pierwsza zgłosiła chęć przekazania samolotów) i helikoptery bojowe Mi-24. Nie mówiąc o amunicji, armatohaubicach Krab i innym sprzęcie. W przeliczeniu na jednego mieszkańca wartość polskiej pomocy wojskowej jest nieporównywalnie większa niż w przypadku innych krajów europejskich wspierających Ukrainę. Polacy okazali też Ukraińcom zwykłą ludzką pomoc i życzliwość przyjmując do własnych domów miliony uchodźców. Trudno więc oprzeć się wrażeniu, że w tej grze to Ukrainie puściły nerwy. Skarga do Światowej Organizacji Handlu i ogłoszenie embarga na polskie produkty rolne, to naprawdę strzał z grubej rury, bo można było skorzystać z procedur arbitrażowych. Kijów nie wziął poprawki na to, że w sąsiednich krajach (Polska, Słowacja) toczą się kampanie wyborcze, które mają swoją logikę. Gra toczy się o głosy rolników, którzy są przestraszeni perspektywą pojawienia się na rynku żywności taniego zboża. Przy wielkoobszarowej produkcji żywności (przy wydatnym udziale zachodniego kapitału) i żyznych ziemiach Ukraina ma możliwość zalania Unii Europejskiej produktami, z którymi właściciele małych gospodarstw rolnych nie będą mieli szans konkurować. Żywność ta płynęła do tej pory do Afryki i krajów Bliskiego Wschodu przez Morze Czarne. Gdy zablokowano możliwość jej przewożenia drogą morską, próbowano uruchomić transport lądowy. Okazało się jednak, że zboże trafiło na rynek europejski, zamiast do krajów Południa. To musiało odbić się na lokalnych rynkach i nastrojach producentów. A gdy nadeszła kampania wyborcza, zaostrzyła się też retoryka. Pojawiły się również głosy, że ekipa Wołodymyra Zełenskiego zaczęła już grać na zmianę władzy w Polsce, licząc na to, że po wyborach 15 października łatwiej dogada się z dzisiejszą opozycją. Ale to ryzykowna gra. Na Słowacji w sondażach prowadzi prorosyjskie ugrupowanie byłego premiera Roberta Fico, Węgrzy od dawana flirtują z reżimem Putina, więc zantagonizowanie Polski może oznaczać dla Ukrainy niebezpieczeństwo graniczenia z trzema niechętnymi jej krajami UE. Spór zbożowy jest zaledwie niewielkim wycinkiem stosunków polsko-ukraińskich. Do Kijowa nadal płynie polska pomoc wojskowa – amunicja i armatohaubice Krab. Rzeszów nie przestał być największym hubem przeładunkowym dla pomocy i militarnej, i humanitarnej z innych krajów. Polska nie przerwała także tranzytu zboża i innych produktów rolnych przez swoje terytorium. Elity ukraińskie prędzej czy później będą więc zmuszone do złagodzenia retoryki wobec Polski, a po wyborach można będzie się spodziewać wypracowania kompromisu w sprawie eksportu ukraińskiej żywności do krajów UE. To właśnie Polska, a nie żaden inny kraj, pozostaje dla Ukrainy bramą do Europy, choć Ukraińcy, którzy uciekli do Polski przed wojną, zaczęli także odpływać do innych krajów. Najczęściej wybierają Niemcy, którzy oferują im dużo hojniejsze świadczenia socjalne niż w Polsce. Obecne krótkie spięcie odsłania problemy, z jakimi będzie trzeba się uporać w przypadku zwycięstwa Ukrainy i jej planowanej akcesji do Unii Europejskiej. Warto tu się cofnąć pamięcią do czasów, gdy Polska pertraktowała swoje wejście do wspólnoty i trudne negocjacje w sprawie rynku rolnego. Pamiętny był opór francuskich (i nie tylko) rolników, obawiających się napływu taniej żywności z nowo przyjmowanych krajów. Próbowano kwestię uregulować m.in. wysokością dopłat, które na Zachodzie były dużo wyższe niż na Wschodzie. Mimo ówczesnych obaw europejski rynek się nie zawalił, a polscy rolnicy należą do największych beneficjentów wejścia Polski do UE. Tamte problemy przy potencjale ukraińskiej produkcji rolnej wydają się błahe. Nie mówiąc już o innych kwestiach, takich jak konieczność przeprowadzenia na Ukrainie głębokich reform, eliminacji mechanizmów korupcyjnych czy oligarchicznych powiązań władzy i świata biznesu. Na dłuższą metę dialogu polsko-ukraińskiego nie da się prowadzić bez historycznego rachunku sumienia. O tym, że będzie to trudne, może świadczyć skandal w parlamencie kanadyjskim, gdzie w obecności prezydenta Ukrainy fetowano oklaskami 98-letniego ukraińskiego weterana Jarosława Hunkę, który podczas II wojny światowej – jako ochotnik – służył w Waffen SS-Galizien. W owacjach na stojąco wzięli udział kanadyjscy parlamentarzyści, premier tego państwa Justin Trudeau, Zełenski i jego małżonka. Wywołało to protesty przede wszystkim ze strony środowisk żydowskich i przeprosiny ze strony Kanady. Zachodnie media, w tym telewizja BBC, przypomniały, że członkowie dywizji, w której służył Hunka, oskarżani są o zabijanie polskiej i żydowskiej ludności cywilnej. Incydent ten pokazuje, jak bardzo potrafią się rozmijać narracje historyczne i jak trudno będzie osiągnąć w tej sprawie porozumienie i pojednanie. Na razie jednak Ukraina ma do wygrania wojnę z Rosją i mimo spięć trudno myśleć o rezygnacji z pomocy dla napadniętego kraju. Nie zwalnia to jednak od refleksji, co będzie się działo, gdy konflikt się skończy.