W maju z żoną i pięciorgiem dzieci udało im się ewakuować się z Mariupola. Po drodze, w punkcie kontrolnym, rosyjski żołnierz zapytał, jak im się podoba „operacja specjalna”. Jakby nie przyjmując do wiadomości, że przez nią giną tysiące Ukraińców, a miliony musiało opuścić swoje domy. Kilka tysięcy z nich schronienie znalazło w polskim Domu Pielgrzyma we Lwowie-Brzuchowicach.
To kilkupiętrowy budynek. Jest tam siedemdziesiąt pokoi, obszerna stołówka, świetlica i kilka sal konferencyjnych. Jest też część magazynowa. Gdy wybuchła wojna, w każdym pomieszczeniu, nawet na korytarzu rozstawione były łóżka polowe i rozłożone materace. „Nasz ośrodek jest przewidziany dla 140 osób, tymczasem były takie dni, że mieliśmy 350 osób na śniadaniu, 500 na obiedzie i ponad 300 na kolacji. W ciągu czterech miesięcy wojny przez nasz dom przewinęło się około 8000 uciekinierów” – mówi ks. Władysław Biszko, dyrektor Domu Pielgrzyma. Kilka razy w czasie naszej rozmowy prosi, by podziękować Polakom za pomoc. „Nie wiem, jakbyśmy sobie bez tego poradzili. My nie mieliśmy nawet pojęcia, jak nakarmić te wszystkie osoby. Praktycznie każda z nich przychodziła do nas najwyżej z jedną walizką. Brakowało wszystkiego. Natomiast transporty z Polski, ale też innych części świata, to był prawdziwy cud. Do tego wsparcie finansowe. Podliczyliśmy, że w pierwszym miesiącu wojny wpłynęło do nas 150 tysięcy złotych, w następnym też ponad 100 tysięcy” – wylicza duchowny.
W czasie rozmowy ksiądz pokazuje nam kolejne części Domu Pielgrzyma. Gdy weszliśmy na stołówkę, bawiło się tam troje ukraińskich dzieci – dwie dziewczynki i chłopczyk. Mieli najwyżej po pięć lat. Ksiądz uśmiechnął się do nich i zapytał, skąd przyjechali. „Ja jestem z Mariupola” – odpowiedziała jedna z dziewczynek i niemal natychmiast zaczęła opowiadać, co działo się w jej mieście. „Bomby spadały, my siedzieliśmy w piwnicy, ale mama już dłużej nie chciała się chować. Kotka musiałam zostawić, bo nie było dla niego miejsca w samochodzie” – mówi kilkulatka. Druga dziewczynka opowiada, że przyjechała spod Kijowa. Też pamięta bomby i niebo, które nagle zaczęło płonąć.
„Dla mnie to jest szok, że w XXI wieku to państwo wciąż nie umie żyć inaczej, jak tylko przez wojnę. Rosjanie jednak swojej mentalności nie zmienili – mówi ksiądz Biszko. – Egoizm ludzki, który nie ma fundamentu wiary, doprowadza do takiej właśnie tragedii tych ludzi, którzy tutaj uciekają przed działaniami wojennymi. I naprawdę są różne historie. Na przykład ludzie, którzy musieli 40 dni być w piwnicach, skąd wychodzili tylko do ubikacji na zewnątrz albo coś ugotować do jedzenia. Ale były też takie przypadki, że wystarczyło kilka sekund, żeby jedna osoba schowała się do piwnicy, a druga została raniona bombą czy rakietą. Wiele z nich widziało śmierć swoich bliskich czy znajomych” – dodaje duchowny.
„DALIŚMY DZIECIOM GWIZDKI, GDYBY JE ZASYPAŁO”
Przed Domem Pielgrzyma spotkaliśmy rodzinę Marczenków z Mariupola – tatę i troje dzieci: Sonię, Nazarika i Wanię. „Jest jeszcze Dasza i starszy Władik. Mamy pięcioro dzieci. Niedawno żona pojechała do Lwowa coś tam załatwić, a babcia pakuje rzeczy, bo my, dzięki ojcu Władysławowi, szykujemy się do wyjazdu, do Szwajcarii. Można powiedzieć, że już siedzimy na walizkach – mówi Władymir Marczenko. – Gdy zaczęła się wojna, schowaliśmy się w piwnicy. Przesiedzieliśmy tam 22 dni. Najpierw Rosjanie ostrzeliwali przedmieścia Mariupola, później zaatakowali centrum. Kiedy zaczęło się bombardowanie naszego osiedla, byliśmy przekonani, że to już koniec. W głowie miałem tylko jedną myśl – nie daj Boże, żeby w nas trafili. Dzieci moje krzyczały, płakały. Rozdaliśmy im gwizdki na wypadek, gdyby je zasypało. Tak mieliśmy się odnaleźć” – opowiada pan Władymir tuląc do siebie dzieci. Nie opuszczają go na krok. „Każde wyjście na ulicę to był stres. Nie było wiadomo było, co się wydarzy. Samoloty przylatywały nie wiadomo skąd. No, dzięki Bogu przeżyliśmy, ale doszło do tego, że miny i odłamki spadały tuż obok nas. Przenieśliśmy się do piwnicy pod dworkiem. Było tam bardzo dużo ludzi. W jednej połowie 70, a w drugiej 120 osób. Kobiety, dzieci, niemowlęta, osoby starsze. Lotnictwo atakowało codziennie. Codziennie biegaliśmy po wodę, za produktami, pod obstrzałem, w przerwach 5-7-minutowych, jak mieli przeładowywanie albo zmieniali pozycję. Ryzykowaliśmy każdego dnia, w każdej sekundzie. To wszystko trwało 22 dni. Ostatnie dwa tygodnie dzieci nie wychodziły na zewnątrz, nawet na chwilę. Dzień i noc spędzały w piwnicy. Kilka razy fala uderzeniowa od spadającej bomby wyrwała nam drzwi. Coś potwornego” – wspomina nasz rozmówca.
Pod koniec marca postanowili ewakuować się z Mariupola. Do Lwowa jechali 40 dni. Ponieważ ich samochód został zniszczony, o pomoc prosili przypadkowych ludzi, ale trudno było znaleźć miejsce w aucie, bo w tym czasie z Mariupola uciekało tysiące mieszkańców. Rodzina Marczenków chciała dostać się do Berdiańska – to jakaś godzina jazdy samochodem. Organizacje międzynarodowe próbowały utworzyć korytarze humanitarne. Ale w pewnym momencie Rosjanie przestali przepuszczać autobusy. Na 80-kilometrowej trasie ustawili 27 zapór. Niektórzy Ukraińcy zdecydowali się wrócić do Mariupola, w tym Marczenkowie. „Na jednym z punktów kontrolnych rosyjski żołnierz zapytał mnie, co sądzę o ich operacji, czy mi się podoba. Bałem się szczerze odpowiedzieć, bo trzymał karabin w ręce. Powiedziałem tylko, że z powodu ich ‘operacji’ ludzie chowają się w piwnicach, a niedawno byłem świadkiem, jak dwie rodziny zginęły od bomby lotniczej – żony, mężowie, dzieci. Rosyjski żołnierz tylko na mnie popatrzył i nic nie odpowiedział. O, taka jest właśnie ta ich operacja” – mówi Władymir.
„WIECZOREM ROZPOCZĘŁA SIĘ STRASZNA STRZELANINA”
Schronienie w Domu Pielgrzyma znalazła też Olha, jej brat Sasza i córeczka Ania, która urodziła się trzy tygodnie przed wybuchem wojny. Do Lwowa uciekli z obwodu chersońskiego, z miejscowości graniczącej z Krymem. „Już 24 lutego nad ranem było słychać wybuchy w całej okolicy, a o godzinie 9 było u nas bardzo dużo rosyjskich żołnierzy i rosyjski sprzęt wojskowy. Z naszych nie było nikogo, ani policji, ani wojskowych. Pod wieczór rozpoczęła się straszna strzelanina, około 300 metrów od naszego domu pojawiły się czołgi. My siedzieliśmy w piwnicy” – opowiada Olha trzymając na rękach kilkumiesięczną Anię. „Najtrudniejsze było karmienie dziecka. Nie miałam mleka. Brałam taką czareczkę na kawę, nalewałam do niej wody, podgrzewałam na świeczce i rozpuszczałam mieszkankę, którą karmiłam Anusię.
Chcieliśmy wyjechać już pierwszego dnia, ale nie mogliśmy, bo Rosjanie nie pozwalali. Do każdego, kto próbował opuścić miasto, strzelali. Mój brat uczy się w seminarium, które jest tuż obok Domu Pielgrzyma, i prosił, że jak tylko to będzie możliwe, mamy tu przyjechać” – dodaje Olha. Wielokrotnie w czasie naszej rozmowy powtarza „strasznie” i „okropnie”. To, co zobaczyła i czego doświadczyła ona, jej rodzina i bliscy, jest tak przerażające, że trudno to nawet w głowie poukładać. Z ich domu najprawdopodobniej nic nie zostało. Mężczyźni walczą na froncie, brat, gdy tylko skończy 18 lat, będzie musiał do nich dołączyć. Nikt nie wie, kiedy ta wojna się zakończy i trudno przewidzieć, jaki będzie jej finał. Narracja rosyjska wciąż jest taka sama – to nie napaść, ale wyzwalanie i obrona Ukrainy przed nazistami. „Nie mam pojęcia przed kim nas niby bronią. Wszyscy wiedzą, co się stało w Buczy i wielu innych miastach… Zostały praktycznie zrównane z ziemią” – mówi Olha. Co dalej? Nie wie. Na razie wciąż jest w szoku. Kilka miesięcy temu cieszyła się z narodzin Ani. Prawie trzy tygodnie później musiała z nią chować się w piwnicy. Życie stanęło w miejscu. O mężu nie chce opowiadać. Kończąc naszą rozmowę mówi tylko: „Ta wojna musi się szybko skończyć.”