Tomasz Deptuła
Tworzony w 1971 roku przez środowisko polskiej emigracji niepodległościowej, skupione wokół redaktora Bolesława Wierzbiańskiego oraz Bolesława Łaszewskiego, „Nowy Dziennik” miał być przede wszystkim głosem Polaków walczących o wolność swojego kraju. Misja gazety była podporządkowana walce z komunistycznym systemem. Jednocześnie dziennik był ostoją wolnego słowa i kuźnią dziennikarstwa.
Gdy zetknąłem się pierwszy raz z „Nowym Dziennikiem”, był on już uważany, za jeden z filarów imigracji niepodległościowej w Ameryce. Pisali do niego zarówno przedstawiciele powojennej imigracji (Bolesław Wierzbiański, Wojciech Wasiutyński, Jerzy Mosin), jak i znani publicyści z Polski, którzy pojawiali się także w Nowym Jorku (Małgorzata Szejnert, Piotr Stasiński, Tomasz Zalewski i inni). Na moich oczach „Nowy Dziennik” przeszedł ewolucję znajdując sobie na lata miejsce w nowym, szybko zmieniającym się w środowisku Polonii nowojorskiej.
Mój pierwszy artykuł ukazał się w „Nowym Dzienniku” 1988 roku, pracę w redakcji zacząłem w 1991 i kontynuowałem ją nieprzerwanie do 2016 r, czyli do momentu, gdy ówcześni właściciele zrezygnowali z publikowania gazety codziennej i zdecydowali się na jedno wydanie w tygodniu. Mimo mojej wieloletniej współpracy z wieloma polskimi tytułami, to właśnie ćwierć wieku za biurkiem w redakcji „Nowego Dziennika” wypełniło większość mojej aktywności dziennikarskiej. Wraz z okresem wcześniejszej i obecnej współpracy to w sumie ponad trzy dekady. Stąd też poniższa i siłą faktu subiektywna próba zarysu dziejów tego tytułu. A ponieważ przez wiele lat pełniłem funkcję sekretarza redakcji, więcej będzie o samej gazecie niż o ludziach tworzących zespół, bo to wymagałoby oddzielnej publikacji. Uważam jednak, że redakcję „Nowego Dziennika” i wychodzącego co tydzień „Przeglądu Polskiego” tworzyło jedno z najciekawszych środowisk dziennikarskich, nie tylko za granicą, i wspomnienia o ludziach związanych z wydawnictwem warte są co najmniej kilku dłuższych publikacji książkowych.
NIEŁATWE POCZĄTKI
Początki „Nowego Dziennika” były niezwykle trudne, o czym zaświadczają zarówno coraz mniej liczni żyjący świadkowie, jak i prof. Wiesława Piątkowska-Stepaniak w obszernej monografii poświęconej jedynej wówczas polskojęzycznej gazecie wychodzącej w Nowym Jorku. Wydana 27 lutego 1971 roku gazeta nie miała nawet polskiej czcionki. W pierwszym numerze „Nowego Dziennika” daremnie szukalibyśmy charakterystycznego czerwonego logo pisma. Ale kosztowała tylko 15 centów. Gazeta przez wiele lat balansowała na granicy przetrwania. Jeszcze przez wiele miesięcy po jej powstaniu polskie znaki diakrytyczne dorysowywano ręcznie. Albo nie dostawiano ich wcale – gdy tekst był składany w pośpiechu szedł bez polskiej czcionki. Zdarzało się też, że szpalty miały różną szerokość.
Codzienne wydanie miało tylko 12 stron, z czego tylko jedną przeznaczano na skąpo wówczas napływające wiadomości z Polski. Dział sportowy zaistniał dopiero po pół roku. Dziennik, który założono na gruzach upadłego „Nowego Świata”, wychodził przez pięć dni w tygodniu, oprócz poniedziałków. Wydanie to zaczęło ukazywać się na rynku w połowie lat 90.
Dopiero w 1976 r. pojawiło się po raz pierwszy charakterystyczne logo dziennika – odtąd był to znak firmowy naszej gazety. Wcześniej tytuł „Nowy Dziennik” wyglądał zupełnie inaczej – krój czcionki był wąski i szeryfowy. Używano też wersalika, czyli samych dużych liter. Po raz pierwszy nowe logo pojawiło się w wydaniu na Dzień Niepodległości w 1976 r. I tak już zostało.
„Nowemu Dziennikowi” niemal zawsze towarzyszył dodatek kulturalny – do 1981 roku był to „Tydzień Polski”, potem „Przegląd Polski”, ten ostatni redagowany przez długie lata najpierw przez Julitę Karkowską, potem przez Jolantę Wysocką, obecna redaktor naczelną „Nowego Dziennika”. Ta część wydawnictwa była często porównywana z paryską „Kulturą”.
Wspomnienia o trudnych początkach „Nowego Dziennika” przewijały się ciągle w relacjach najstarszych pracowników, mimo że pismo przeniosło się już na Manhattan i dorobiło własnej drukarni na Greenpoincie. Z czasem, gdy pismo okrzepło i ustabilizowało się finansowo, jego możliwości wydawnicze znacznie ograniczały też moce przerobowe własnej drukarni, która przez długie lata nie mogła drukować więcej niż 48 stron w weekendy. Powodowało to, że w wydaniach świątecznych gazeta dosłownie „dusiła” się od ogłoszeń. To dziś trudne do uwierzenia, ale zdarzało się, że w wydaniach weekendowych reklamy się już nie mieściły.
Z WOSKIEM I ŻYLETKĄ
Dziś, w dobie składu komputerowego, trudno sobie wyobrazić redaktorów wystukujących swoje artykuły na maszynach do pisania bez polskiej czcionki. Także skład poszczególnych numerów dziś może kojarzyć się bardziej z muzeum techniki niż z nowoczesnością. Przez długie lata gazetę wyklejano z nawoskowanych pasków produkowanych na systemie Compugraphic. Skład był czasochłonny, bo wymagał przepisania tekstu ponownie (już z polską czcionką), zapamiętania na staroświeckich dyskietkach, a następnie przepuszczenia znajdującego się w kasetach papieru fotograficznego przez chemikalia. Dopiero z tak wywołanych i nawoskowanych pasków wyklejano szpalty i kolumny. Większość poprawek korektorskich nanoszono już na przepisanych przez maszynistki paskach. Stąd osoby pracujące w tym dziale musiały obok znajomości reguł polskiej gramatyki i ortografii posiadać niemal zegarmistrzowskie umiejętności manualne: poprawki nanoszono bowiem poprzez wycinanie liter żyletką. Trzeba je było potem wkleić w taki sposób, aby na wydruku nie widać było interwencji korektora. System miał już ładną polską czcionkę, ale też i poważną wadę: nie dzielił i przenosił wyrazów. Stąd na szpaltach powstawało sporo wolnej przestrzeni – tzw. jezior – jak je nazywał długoletni redaktor naczelny Bolesław Wierzbiański.
REWOLUCJA LAT 90.
Początek lat 90. przyniósł dwie rewolucyjne zmiany na polonijnym rynku wydawniczym. Pierwszą był napływ nowej fali emigrantów z Polski, a co za tym idzie wzrost liczby czytelników. Drugą – rewolucja technologiczna, komputeryzacja i idący za tym zalew informacji z Polski. „Nowy Dziennik” okrzepł finansowo i obok serwisu Reutersa mógł zakupić serwisy zdjęciowe innych agencji, w tym PAP, co znacznie wzbogaciło wygląd gazety, która zaczęła się gwałtownie rozrastać. „Utrzymujące się jeszcze w 1992 r. od kilkunastu lat wydanie dzienne 12- lub nawet 16-stronicowe, w 1996 r. zwiększyło się już do 20-24 stron” – pisała w książce „Nowy Dziennik w Nowym Świecie” Wiesława Piątkowska-Stepaniak. Sytuacja gazety ustabilizowała się na tyle, że w roku 1992 redakcja przeniosła się do nowego, własnego budynku na Manhattanie.
We wrześniu 1996 gazeta przeszła po raz pierwszy ze składu ręcznego na komputerowy. „Nowy Dziennik” wciąż jednak w tym czasie przypominał graficznie gazetę sprzed kilkunastu lat, nadeszła więc pora radykalnej zmiany szaty graficznej. Poprzedził ją okres wielomiesięcznych redakcyjnych dyskusji. Pierwszy numer ukazał się 24 września 1997 r. Zwiększyła się objętość działu polskiego – bo na brak informacji ze Starego Kraju, dzięki dostępności serwisów agencji prasowych i sieci współpracowników, nie można było narzekać. Pojawiła się strona informacyjna z prognozą pogody i stały dział gospodarczy z notowaniami polskiej giełdy. Stopniowo zwiększano też miejsce na wiadomości z metropolii nowojorskiej. Sport wylądował na końcu numeru, co zresztą wzbudziło protesty wielu starych czytelników. Na pierwszej stronie pojawiły się zapowiedzi materiałów, zamieszczanych w środku numeru. Dokładnie w trzy miesiące później — w Wigilię 1997 gazeta opublikowała pierwsze kolorowe zdjęcia.
Gazeta rosła i rozwijała się razem z czytelnikami. To właśnie w latach 90. powiększały się dotychczasowe działy: wiadomości z Polski oraz sportowy; znacznie rozbudowany został dodatek telewizyjny. Pojawiły się też nowe: podróże, prawny i poświęcony edukacji. Wreszcie w sierpniu 1999 ukazał się w zupełnie odrębnej szacie graficznej „Weekend” — magazyn „Nowego Dziennika” adresowany do młodszych czytelników, który zastąpił ukazujący się przez sześć lat dodatek z „Z soboty na niedzielę”. Na dodatek motoryzacyjny czytelnicy musieli poczekać do kolejnej dekady.
W redakcji pojawiły się też komputery Apple i dziennikarze mogli porzucić stare elektryczne maszyny do pisania. Wpływ nowej generacji komputerów nie od razu był widoczny w wyglądzie gazety, bo układ gazety coraz bardziej ograniczał możliwości, jakie stwarzał rozwój grafiki komputerowej. Dyskusję nad nową szatą zespół redakcyjny, kierowany wówczas przez redaktora Macieja Wierzyńskiego, zapoczątkował jesienią 2004. Tym razem całościowy projekt opracowała profesjonalna firma amerykańska Garcia Media – ta sama, która pracowała nad wizerunkami takich tytułów, jak „Wall Street Journal” czy „Liberation”. Pierwszy numer w nowej szacie graficznej ukazał się niemal dokładnie w 8 lat po poprzedniej reformie – we wrześniu 2005 r., już pod kierownictwem nowej redaktor naczelnej Julity Karkowskiej. W latach 2008-2009, gdy wydawcami gazety i prezesami wydawnictwa byli najpierw Malina Stadnik-Nealis, a potem Tadeusz Kondratowicz, a redaktorami naczelnymi odpowiednio Czesław Karkowski i Jan Latus, na pierwszej stronie „Nowego Dziennika” pojawił się kolejny kolor – niebieski. Zmienił się także układ niektórych stałych działów. Teksty zrobiły się krótsze, stworzono więcej miejsca na grafikę i zdjęcia. Słowem – gazeta stała się nowocześniejsza i bardziej przejrzysta. Do dziś tygodnik zachował pewne elementy tamtego projektu.
NOWA MISJA „NOWEGO DZIENNIKA”
Większość historii „Nowego Dziennika” przypada na okres wolnej Polski. Przez pierwsze lata transformacji ustrojowej nad Wisłą gazeta aktywnie wspierała demokratyczne zmiany w Starej Ojczyźnie. Rola „Nowego Dziennika” w procesie przyjmowania Polski do NATO została doceniona nawet przez historyków. Bez wątpienia środowisko skupione wokół gazety odegrało spory udział w mobilizacji Polonii i wywieraniu nacisków na Senat USA w sprawie ratyfikacji ustawy o rozszerzeniu sojuszu. „Nowy Dziennik” poparł także integrację Polski z Unią Europejską.
Nie mniej ważną rolą gazety stała się także pomoc dla ogromnej fali imigrantów, która od końca lat 80. przez kilkanaście lat z rzędu napływała do USA. To im właśnie „Nowy Dziennik” służył radą i pomocą, pomagając w adaptowaniu się do nowej, niełatwej dla wielu, rzeczywistości. Tym imigrantom i biznesom obsługującym osoby przyjeżdżające do USA gazeta zawdzięczała swój największy rozwój. Pierwsi stali się czytelnikami „Nowego Dziennika”, drudzy – ogłoszeniodawcami, bez których trudno by było wyobrazić sobie funkcjonowanie wydawnictwa. Ówczesny sukces „Nowego Dziennika” był dowodem na to, że społeczność polonijna w metropolii potrzebowała gazety codziennej z wyższej półki, a nie tylko prasy brukowej: instytucji, która opisywała codziennie życie Polonii, walczącej na co dzień o jej interesy i zdolnej do mobilizacji całej społeczności, gdy tego wymagać będzie potrzeba chwili.
PORA LAT CHUDYCH
Kryzys zaczął się po 2004-2005 roku. Kłopoty „Nowego Dziennika” w drugiej połowie pierwszej dekady obecnego stulecia wynikały przede wszystkim z procesów zachodzących wśród polskiej imigracji w USA po akcesji Polski do UE, pogłębionych przez wielką recesję z lat 2007-2008. Wskutek tych wydarzeń zamarła praktycznie imigracja zarobkowa w USA. Coraz więcej Polaków niemających perspektyw na legalizację pobytu decydowało się także na powrót do Europy. Sprawdziła się podstawowa zasada ekonomii: żaden biznes nie jest w stanie przejść obojętnie wobec zjawiska spadku liczby potencjalnych konsumentów. Nie ominęło to także „polskiego” Nowego Jorku czy Chicago. Baza czytelnicza pism polonijnych znacznie się skurczyła i wszystkie media przeżywały większe lub mniejsze kłopoty. Na to jeszcze nałożył się ogólnoświatowy kryzys prasy drukowanej związany z rozwojem internetu.
Kryzys mocno dotknął polonijne biznesy. Stosunkowo najłatwiej poradzili sobie kontraktorzy i przedsiębiorcy – zamiast polskich robotników zaczęli po prostu zatrudniać imigrantów z Ameryki Łacińskiej i w szybkim tempie uczyć się hiszpańskiego. Importerzy polskich towarów, czy restauratorzy zaczęli szukać innych rynków, szukając zbytu wśród niepolonijnych odbiorców. Agencje w polskich dzielnicach, które często były „turystyczne” tylko z nazwy, a zajmowały się najróżniejszymi usługami dla nowo przybyłych, stanęły przed koniecznością poszukiwania innych źródeł dochodu. Spadek obrotów odczuły także masarnie, piekarnie i sklepy z polskimi towarami. Niektóre z nich musiały wręcz wycofać się z rynku. Gazeta także musiała zredukować zatrudnienie, zmniejszyć objętość i znacznie ograniczyć wydatki. Kilku dziennikarzy z braku perspektyw zdecydowało się na dobrowolny powrót do Polski, gdzie kontynuowało kariery medialne.
Gdy wydawnictwo zaczęło mieć kłopoty z utrzymaniem kilkupiętrowego domu na Manhattanie, wydająca wówczas „Nowy Dziennik” spółka Bicentennial Publishing Co. zdecydowała się sprzedać nieruchomość, a tytuł przekazać innym wydawcom. Z chwilą wyprowadzki gazety z „polskiej” mapy Manhattanu zniknął ważny obiekt kulturalny. Siedziba „Nowego Dziennika” służyła bowiem przez kilkanaście lat jako miejsce licznych spotkań kulturalnych; w budynku znajdowała się również polska księgarnia oraz galeria sztuki. „Nowy Dziennik” odwiedzili wówczas niemal wszyscy najważniejsi politycy i luminarze kultury polskiej podróżujący do Nowego Jorku. Zaglądali także do Garfield, dokąd redakcja wyprowadziła się wówczas z Manhattanu, ale już rzadziej.
W szóstą dekadę istnienia wydawnictwo weszło z misją odmienną niż ta, która przyświecała jego założycielom. Nie znaczy to jednak, że cele, jakie przyświecają naszej gazecie, dziś są mniej ważne. Minęły lata i struktura demograficzna Polonii zasadniczo się zmieniła. Do załatwienia jest jednak jeszcze wiele spraw. Na pierwszym miejscu trzeba wymienić konieczność mobilizacji naszej grupy etnicznej do większej aktywności w życiu kraju, który wybraliśmy jako drugą ojczyznę, utrzymanie stanu posiadania naszej grupy etnicznej w kościołach i parafiach oraz instytucjach finansowych oraz wiele życiowych spraw. „Nowy Dziennik” nie przestał być częścią historii amerykańskiej Polonii.
FOTO: ARCH. NDZ