New York
61°
Cloudy
5:36 am8:08 pm EDT
8mph
77%
29.96
SatSunMon
64°F
73°F
72°F
Jesteśmy z Polonią od 1971 r.
50-lecie Nowego Dziennika

W „Nowym Dzienniku”, w Nowym Jorku…

16.12.2023
„Żyję dniem dzisiejszym, a jest nim, między innymi, nasza emigracja, polskie życie w Nowym Jorku” – mówi były redaktor naczelny „Nowego Dziennika” Czesław Karkowski, autor nie tylko wielu artykułów w naszej gazecie, ale także wielu książek. FOTO: WOJTEK MAŚLANKA/ NOWY DZIENNIK

Wielki zwrot losu „Nowego Dziennika” następował właśnie wtedy, gdy przyleciałem do Nowego Jorku. Byłem jednym z tysięcy, a później – milionów Polaków, którzy w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku udawali się do Ameryki. Stali się oni nowymi czytelnikami gazety – mówi Czesław Karkowski, wieloletni redaktor senior „Nowego Dziennika”, a także redaktor naczelny pisma.

Zaczniemy naszą rozmowę od stereotypowego pytania: kiedy zaczął Pan pracę w „Nowym Dzienniku”?

Do „Nowego Dziennika” przyszedłem tuż po przybyciu do Nowego Jorku. Był czerwiec 1984 roku. Dla mnie, przybysza z Europy, wszystko było nowe, wszystko nieznane i – co tu dużo mówić – odstręczające. Przeżywałem głęboki szok kulturowy. Praca w „Nowym Dzienniku” – początkowo na pół etatu; dorabiałem w Wolnej Europie – była niemal jedynym zahaczeniem, trwałym punktem w tym emocjonalnie niestabilnym nowym świecie.

W gazecie wydawanej pięć razy w tygodniu (wtedy nie ukazywała się w poniedziałki) pracowało niewiele osób. Dziennik, choć największe polskie pismo na Wschodnim Wybrzeżu, był gazetą małą, trapioną poważnymi problemami. Trzeba pamiętać, że wydawca i redaktor naczelny Bolesław Wierzbiański pochodził z tzw. emigracji żołnierskiej, czyli tych, którzy po 1945 r. postanowili nie wracać do komunistycznej Polski. I do tej, ogromnej w skali USA, rzeszy pismo było kierowane, choć jego odbiorcami byli także Polacy, którzy przed wojną zamieszkali w Nowym Jorku i okolicach. To byli czytelnicy odziedziczeni niejako po wielkim dzienniku „Nowy Świat”.

Ta emigracja zaczęła się szybko kurczyć jeszcze pod koniec lat siedemdziesiątych: ludzie umierali, wyprowadzali się z miasta, przestawali czytać ze względu na wiek. Sprzedaż systematycznie spadała, ogłoszeń – podstawy dochodu pisma – było coraz mniej.

Wielki zwrot losu „Nowego Dziennika” następował właśnie wtedy, gdy przyleciałem do Nowego Jorku: byłem jednym z tysięcy, a później – milionów Polaków, którzy w ostatnich dziesięcioleciach XX wieku udawali się do Ameryki na stałą emigrację albo po prostu na czasowy zarobek. Oni stali się nowymi czytelnikami gazety. Dzięki nim pismo zaczęło rozkwitać, rosnąć, dojrzewać.

To były ważne czasy dla gazety, chociaż dość odległe…

Tak, uważam te początki i kontekst funkcjonowania „Nowego Dziennika” w ówczesnej polskiej społeczności za bardzo ważny. Bo to tamte lata – osiemdziesiąte – nadały gazecie specyficzny profil, prestiż, dynamikę, co pozwoliło pismu istnieć do dziś. Reszta to były modyfikacje – nie zawsze fortunne.

Drugim niesłychanie poważnym problemem tamtych lat była redakcja. Dzisiejszy odbiorca nie jest w stanie sobie wyobrazić rozmiaru absurdalnych uprzedzeń, jakie wobec nas, nowych przybyszów z PRL-u, żywili ludzie tej właśnie żołnierskiej emigracji. W dalekim uproszczeniu: uważano nas zindoktrynowanych, świadomych bądź nie agentów komunizmu.

Tymczasem Bolesław Wierzbiański postawił właśnie na nas, co było śmiałym posunięciem, a – oczywiście – w konsekwencji bardzo trafną decyzją: przede wszystkim nadaliśmy językowi współczesną, poprawną postać. Archaiczna polszczyzna gazety była nie tylko śmieszna i utrudniała komunikację. Przede wszystkim odstręczała nowych czytelników, którzy brali gazetę i stwierdzali, że to pismo nie dla nich.

Ponadto nadaliśmy mu formę (rodzaj wiadomości, sposób redagowania, dobór tekstów do czytania), która przemawiała właśnie do tej rosnącej fali nowych emigrantów. Oni przecież w krótkim czasie stali się głównymi odbiorcami „Nowego Dziennika”.

Jaka więc była rola redaktora Wierzbiańskiego?

Fundamentalna. Był niekwestionowanym autorytetem nie tylko jako pracodawca, ale jako drogowskaz zawodowy i moralny. Świetnie kierował gazetą, mimo że – paradoksalnie – bardzo mało się wtrącał do codziennej pracy. Nie był rodzajem szefa, który siedzi pracownikom na karku. Zaufał ludziom, których zatrudniał, i myślę, że zasadniczo się nie zawiódł. Każdy z nas wiedział, co ma robić, a redaktor Wierzbiański dbał tylko o ogólny kierunek ideologiczny gazety. Powiedziałbym: piłsudczykowski. Nacisk na niepodległość kraju, wolność i demokrację w tamtych czasach PRL-u; na tolerancję i wrogość wobec wszelkiego fanatyzmu. Cow praktyce oznaczało wymóg odpowiedzialności za słowo, za tekst zakwalifikowany do druku – aby nie ranić, nie krzywdzić, nie szczuć i nie dzielić, ale przeciwnie – łączyć i godzić.

Dzięki takiej polityce redakcyjnej „Nowy Dziennik” zdobył sobie prędko szerokie uznanie i w środowisku nowojorskim (choć nie brakowało przeciwników), i w Polsce. Redakcja stała się miejscem chętnie odwiedzanym. Przyszły do niej właściwie wszystkie wybitne osobistości życia emigracyjnego i polskiego, z prezydentem Lechem Wałęsą na czele, co stało się wydarzeniem na skalę amerykańską.

Na czym polegała Pana praca w gazecie?

Funkcjonowałem jako swoisty pośrednik między redaktorem Wierzbiańskim a dziennikarzami. W praktyce codziennej szło o sugerowanie wybranych tematów, które należało opracować, ale przede wszystkim spoczywał na mnie obowiązek odciążenia redaktorów od obowiązków, które mogłyby im przeszkodzić w codziennej pracy nad przygotowaniem kolejnego wydania. Na przykład, prowadzenie obszernej korespondencji z czytelnikami, autorami albo ludźmi zainteresowanymi publikacjami „Nowego Dziennika”, albo sprawami polskimi – to głównie Amerykanie. Była to praca wymagająca sporej dyplomacji, a przynosiła niekiedy zadziwiające rezultaty.

Redakcję odwiedzało tygodniowo sporo osób, więc je przyjmowałem, rozmawiałem z nimi. Były to niezmiernie ciekawe spotkania – w rezultacie powstało mnóstwo wywiadów z interesującymi ludźmi.

Pisałem więc bardzo dużo, bo i codziennie opracowywałem komentarz redakcyjny; tradycyjny tekst dziennikarski wyrażający poglądy redakcji na dany temat. Jeśli gazeta wychodziła, powiedzmy, 300 razy do roku, oznaczało to 300 moich tekstów rocznie, a to tylko część tego, co regularnie zamieszczałem w gazecie.

Z ważnych zadań do tego dochodziły wizyty w miejscach, na imprezach i uroczystościach, gdzie wymagana była obecność przedstawiciela „Nowego Dziennika”.

Obowiązków w gazecie miał Pan rzeczywiście bardzo wiele. A nie wspomniał Pan jeszcze o swojej współpracy z naszym tygodniowym dodatkiem społeczno-kulturalnym „Przegląd Polski”. Nie mówiąc o tym, że zadań przybyło więcej, gdy został w 2007 roku redaktorem naczelnym „Nowego Dziennika”.

Kiedy mówię o „gazecie”, mam na myśli całość wydawnictwa, czyli także i tygodniowy dodatek kulturalny. Moja praca dotyczyła także jego, choć nie prowadziłem korespondencji za redaktorkę, a z ludźmi odwiedzającymi tylko „Przegląd…” spotykałem się sporadycznie. Ale, przykładowo, gdy odszedł autor dostarczający raz na miesiąc teksty do Kroniki Plastycznej, wziąłem na siebie ten obowiązek do czasu znalezienia nowego autora. Było o to bardzo trudno, a poza tym spodobało mi się to zajęcie, więc od chyba 1996 r. sam tworzyłem tę kronikę. Wymagała wielu odwiedzin w muzeach i galeriach Nowego Jorku – czasochłonne, ale inspirujące zajęcie.

Pozycja redaktora naczelnego gazety była szalenie stresująca, bo oderwała mnie w dużej mierze od tego, co robiłem przez ponad 20 lat w „Nowym Dzienniku”, do czego byłem przyzwyczajony i wykonywałem, zdaje się, dobrze. Akurat gazeta znalazła się w trudnym położeniu, nie mogąc sprostać konkurencji dynamicznie rozwijającego się internetu oraz importowanych, kolorowych czasopism z Polski. Zespół oczekiwał zmian, ale takich, aby się nic w redakcji nie zmieniło, podczas gdy dziennik wychodzący sześć razy w tygodniu wymagał radykalnych reform.

Te wszystkie zajęcia i obowiązki pochłaniały mnóstwo czasu. Gdzie tu jeszcze miejsce na własną twórczość?

W domu. Na szczęście należę do ludzi, którzy lubią wcześnie wstawać. Poza tym hołduję zasadzie praktycznego działania Tadeusza Kotarbińskiego, który pisał: „Nie masz czasu? Weź dodatkowe zajęcie”.

Rozmaite ekstra – w istocie główne zainteresowania – pochłaniały mnie całkowicie. Ważnym wśród nich było zaangażowanie w sztukę. Nie własna twórczość, ale zwiedzanie wystaw w muzeach i galeriach, oglądanie dzieł malarskich, lektury związane z historią sztuki. Odkryłem, jak wielu przede mną, nie tylko wspaniały, fascynujący świat arcydzieł większego bądź mniejszego formatu, biografii artystów, ale i pełen zdziwień, zaskoczeń i wielu sekretów. Rezultatem tych zainteresować był wybór tekstów, częściowo publikowanych w „Nowym Dzienniku”, zebrany w dwóch ponad 400-stronicowych (z ilustracjami, oczywiście) tomach. A również mała książeczka, esej o znakomitym artyście włoskiego renesansu, Piero della Francesca oraz powieść „Drugi w sztuce”.

Dlaczego napisał Pan właśnie powieść?

Rozwijam w niej pewne teorie oraz staram się rozwikłać tajemnice dawnych dziejów sztuki, które przedstawić można było tylko w literackiej, czyli fikcyjnej narracji. Trudno uwierzyć, ilu przemyśleń nadających się do takiego właśnie, literackiego opracowania dostarcza historia sztuki. Ale na to już nie mam czasu.

Ponad dziesięć lat trwała Pana fascynacja „Iliadą”. Skąd w Pańskich zainteresowaniach wziął się Homer?

Z przypadku. Czytałem po raz kolejny „Iliadę” na karaibskiej plaży. Patrzyłem w horyzont, wyobrażałem sobie greckie okręty (ponad tysiąc wedle fantastycznego wyliczenia Homera) podpływające pod brzeg trojański. Zacząłem się zastanawiać nad fragmentami antycznego poematu, określonymi sformułowaniami, przedstawianymi zdarzeniami. Rezultat: trzy książki na ten temat i ciągle jest on niewyczerpany, ale zostawiłem ten wątek – niestety, brak czasu…

Można się zapytać, czy wcześniej już nie powiedziano wszystkiego o „Iliadzie”? W ciągu wieków epos obrósł przecież mnóstwem literatury. Po co dodatkowe opracowania?

Jak wyjaśniam we wstępie do trzeciej książki „Iliada na nowo opowiedziana” – w istocie pozostaje jeszcze ogromne pole do interpretacji, uściśleń, dopowiedzeń. Poza tym każda epoka, każde pokolenie odkrywa dla siebie klasyków na nowo. Mówi o sobie poprzez dawnych mistrzów. Gdyby tak się nie działo, sztuka klasyczna byłaby niepotrzebna, byłaby jedynie martwym bagażem w sam raz do lamusa.

W swojej twórczości literackiej odnosi się Pan do przeszłości, a czym jest dla Pana teraźniejszość?

Nie chcę być banalny i powtarzać po wielokroć cytowane zdanie Norwida, że historia to dziś tylko trochę dalej. Żyję dniem dzisiejszym, a jest nim, między innymi, nasza emigracja, polskie życie w Nowym Jorku. I znowu rezultatem było opracowanie o nagrodach Fundacji Alfreda Jurzykowskiego –nieistniejącej od prawie 20 lat największej polskiej fundacji w Ameryce; oraz – ciekawa, moim zdaniem – książka „Na emigracji” – sporych rozmiarów rozprawa poświęcona swoiście rozumianej przeze mnie teorii emigracji, przedstawianej m.in. na podstawie własnych losów w tym mieście.

To imponujący dorobek, ale nie zatrzymuje się Pan w swoich działaniach. Nad czym Pan ostatnio pracuje?

Jestem ciągle bardzo zajęty. Od dawna, a zwłaszcza od czasu, kiedy zaangażowałem się pełni w pracę na uczelni, wracam do zainteresowań mego pierwotnego wykształcenia, czyli do filozofii. Właściwie od ponad 15 lat piszę tylko na te tematy, publikowane głównie w gdańskim kwartalniku „Migotania” (zebrane w osobnym tomie), ale też powstają z tego książki-eseje, w tym ostatnia „U schyłku” – próba ujęcia fenomenu starości.

Spoglądając na Pana działalność pisarską zauważam, że temu, co Pan pisze, nadaje Pan, w dużej mierze, osobisty wydźwięk.

To dla mnie niezmiernie ważne – aby nie pisać z pozycji autorytetu, wszechwiedzącego autora, kogoś, kto „wie lepiej”. Nawet w tekstach wymagających tzw. naukowości, dystansuję się od obiektywnego dyskursu; wciskam swoje „ja”, piszę od siebie, zaznaczam własny punkt widzenia i osobiste doświadczenie jako podstawę wypowiedzi.

W mojej pamięci pozostaje Pan jako człowiek wielkiej wiedzy i kultury osobistej, a zarazem bardzo skromny. Spotkania z Panem zawsze niosą ze sobą niezwykle pozytywny wydźwięk. Tym bardziej ucieszyłam się, gdy w tym roku mogłam wraz z Panem uczestniczyć w uroczystości nadania Panu tytułu Wybitnego Polaka poza granicami Polski w kategorii nauka.

Bardzo to zaszczytne wyróżnienia, a to, że znalazłem się w znakomitym gronie nagrodzonych, tym bardziej mnie ucieszyło. Świetne towarzystwo przyniosło mi tym większą satysfakcję.

Rozmawiała Jolanta Wysocka

Podobne artykuły

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE

baner