W ostatnich dniach Maroko bez żadnych problemów przekazało Ukrainie swoje czołgi T-72. Tymczasem podjęcie decyzji o wysłaniu na wschód wyprodukowanych w Niemczech Leopardów, nawet znajdujących się w arsenałach innych armii, przypomina arię operową bez końca.
Tomasz Deptuła
W amerykańskiej bazie w Ramstein w Niemczech odbyło się spotkanie przedstawicieli 50 państw zaangażowanych w pomoc dla walczącej Ukrainy. Rozmowy dotyczyły kolejnych partii wsparcia militarnego tego kraju. Najwięcej emocji wzbudziła kwestia przekazania czołgów bojowych Leopard 2. Prezydent Wołodymyr Zełenski podkreśla, że właśnie tej broni najbardziej potrzebuje jego kraj. Produkowane w Niemczech pojazdy bojowe, które znajdują się na wyposażeniu 15 pomagających Ukrainie krajów, są nie tylko bardziej zaawansowane technologicznie od czołgów rosyjskich, ale wykorzystują zachodnią amunicję, której zapasy są dużo większe od kończących się posowieckich arsenałów pocisków do starszych czołgów. Aby odnosić sukcesy i wypierać Rosjan ze swoich terytoriów, Ukraina potrzebuje stałych i znaczących dostaw nowoczesnego uzbrojenia, stale przypominając, że to, co otrzymuje, to za mało. Niewystarczające zaopatrzenie będzie bądź wydłużało konflikt, bądź przybliżało zwycięstwo agresora.
GRA NA CZAS?
Leopardy 2 znajdują się w arsenałach kilkunastu krajów Zachodu, ale aby je przekazać, potrzebna jest zgoda kraju, który je produkuje – Niemców. Takie są obyczaje i reguły gry na rynku zbrojeniowym. Problem w tym, że właśnie Niemcy są w sprawie zgody na wysłanie czołgów na Ukrainę bardzo enigmatyczni. Najpierw bardzo długo nie dawali się przekonać. Gdy Amerykanie zaczęli mocniej naciskać, szefowa MSZ Annalena Baerbock stwierdziła po szczycie w Ramstein, że Niemcy nie będą stawiały przeszkód w wysłaniu Leopardów 2 do Ukrainy przez Polskę i inne kraje. O czołgach z własnego arsenału na razie nie ma mowy, bo nie do końca je zinwentaryzowano.
Do ostatecznego porozumienia w tej sprawie wciąż jest dość daleko. Szef niemieckiego resortu obrony Boris Pistorius przypomina o konieczności wspólnego wyposażenia przekazywanych na wschód Leopardów 2, a także przeszkolenia samych Ukraińców, co może być czasochłonne. Czyżby kolejna próba odwlekania?
WYSZŁO NA POLSKIE
Berlin do tej pory niechętnie wysyłał na Ukrainę nowoczesne systemy uzbrojenia, ograniczając się do wsparcia w kwestii werbalnej i przyłączenia się do sankcji. Tłumaczył to obawami przed eskalacją wojny i wciągnięciem w konflikt sojuszników z NATO. Tak jakby nie zauważał, że niezależnie od działań Zachodu to Władimir Putin eskaluje działania wojenne, a Rosja od kilku wieków reaguje wyłącznie na argument siły. Poczynając od wizerunkowej katastrofy, jaką była propozycja wysłania do walczącego kraju hełmów, w czasie, gdy inni wysyłali broń, kolejne niemieckie dostawy były raczej wynikiem międzynarodowej presji i nacisków opinii publicznej niż własną decyzją polityków z otoczenia kanclerza Olafa Scholza.
Znamiennym świadectwem hamletyzowania Niemców na temat obrony bezpieczeństwa sojuszników z NATO była propozycja rozmieszczenia baterii rakiet Patriot na wschodniej granicy sojuszu po nieszczęsnej eksplozji w Przewodowie. Gdy Polska zwróciła uwagę, że z militarnego punktu widzenia granica NATO byłaby lepiej chroniona z terytorium Ukrainy i tam powinno się rozmieścić Patrioty, rząd w Warszawie niemal odsądzono od czci i wiary w mainstreamowych mediach, zarzucając mu bądź antyniemieckość, bądź prowokowanie Rosji. Teraz wyszło na to, że to Polacy mieli rację, bo Niemcy właśnie rozmieszczają trzy baterie na terytorium sojuszu, a jedną – właśnie u Ukraińców.
INNE DOŚWIADCZENIE, INNA OPTYKA
Niemcy na pewno straciły wizerunkowo w Europie Środkowo-Wschodniej – w krajach, które przed rosyjską inwazją wydawały się ciążyć ku Berlinowi nie tylko gospodarczo, ale i politycznie. Z pewnością zyskała na tym politycznie Polska, jako największy kraj regionu, która obok USA i Wielkiej Brytanii stanęła na czele akcji pomocy militarnej dla Ukrainy.
Z drugiej strony trudno się dziwić opieszałości Berlina. Stanowisko Niemiec odzwierciedla nastroje sporej części Europy, tej niegraniczącej z Rosją. Nie przypadkiem chodzi też o grupę krajów traktujących wciąż wschodnią część kontynentu jako coś bardziej zacofanego, niepewnego i po prostu gorszego.
Świat widziany z perspektywy Berlina, Luksemburga czy Lizbony wygląda trochę inaczej niż z Warszawy, Wilna czy Rygi. Na Zachodzie nikt nie musi się martwić, że ktoś z sąsiadów z dnia na dzień nie tylko zgłosi wobec niego pretensje terytorialne, ale także zaneguje istnienie całego narodu, jego kultury i języka. Na Rosję patrzy się z obawą i skrywanym podziwem – jako na olbrzyma zajmującego 1/6 powierzchni globu, z bronią atomową i z olbrzymimi zapasami surowców energetycznych.
Kraje, które nie mają wspólnej granicy ani nie były częścią sowieckiego bloku “krajów demokracji ludowych”, nie rozumieją także, czym pachnie podporządkowanie Moskwie i jak może wyglądać wcielanie w życie koncepcji “ruskiego miru”, nieważne czy w czerwonej, czy w białej neoimperialnej otoczce. Brak tych doświadczeń w historycznej świadomości zachodnich społeczeństw sprawia, że kraje wschodniej części kontynentu mają zasadniczy problem z wytłumaczeniem partnerom, że walka Ukraińców o swoją tożsamość jest bojem o podmiotowość całej części kontynentu. W tym kontekście powiedzenie, że Ukraina walczy za nas wszystkich, ma swój głęboki sens.
GDY NIE WIADOMO O CO CHODZI…
Niemiecka perspektywa konfliktu na Ukrainie jest zupełnie inna od polskiej, litewskiej czy estońskiej. Bezpośredni sąsiedzi Rosji żyją w codziennym lęku przed imperialnymi ambicjami Kremla. Wielkie mocarstwa i potęgi gospodarcze patrzyły z kolei na Rosję jako na miejsce robienia dobrego biznesu, w czym zresztą utwierdzała ich oficjalna rosyjska narracja i usypiająca polityka energetyczna Gazpromu.
Berlin przez długie lata stawiał przede wszystkim na robienie dobrych interesów ze wschodnim partnerem. W końcu Rosja to ogromny, ponad 140-milionowy rynek zbytu, dysponujący do tego praktycznie nieograniczonymi zasobami bogactw naturalnych. We wzajemnych relacjach nie bez znaczenia był też ukryty kompleks historyczny wobec Rosjan, którzy przecież rozbili w 1945 roku nazistowskie Niemcy.
Patrząc na mapę i biorąc pod uwagę doświadczenia historyczne trudno się dziwić, że Niemcy czy Francja mogą być bardziej zainteresowane perspektywą odbudowania relacji gospodarczych z Rosją niż zwycięstwem Ukrainy. Po dnie Bałtyku wciąż biegną nitki dwóch gazociągów Nord Stream, co prawda uszkodzone, ale zapewne możliwe do naprawy. A najnowsze badania uniwersytetu w St. Gallen oraz szkoły biznesu IMD w Lozannie pokazują, że mimo sankcji zaledwie 8,5 procent firm z Unii Europejskiej i krajów G7 opuściło Rosję. W niezdecydowaniu Niemców jest więc jednak pewna metoda. Bo jak powszechnie wiemy: jeśli nie wiadomo o co chodzi, chodzi o pieniądze.