„Ta wystawa została zrobiona po to, aby przybliżyć polskich artystów operowych, którzy zdobyli światowe sceny i z powodzeniem dominują na wielu z nich” – podkreśla w rozmowie z „Nowym Dziennikiem” Wojtek Kubik, znany polonijny fotograf, który m.in. od dwóch dekad dokumentuje ich występy w Metropolitan Opera na Manhattanie.
Zakończony niedawno ubiegły rok przyniósł dwie duże wystawy z Twoimi zdjęciami przedstawiającymi polskich artystów występujących w Metropolitan Opera. Jedna miała miejsce podczas Baltic Opera Festival w sopockiej Operze Leśnej, a druga w Centrum Polsko-Słowiańskim na Greenpoincie. Skąd pomysł na tego typu wystawy?
To owoc mojej bliskiej znajomości i współpracy z Tomaszem Koniecznym. To on zaproponował mi zorganizowanie tej wystawy w Sopocie podczas festiwalu, którego był pomysłodawcą i współorganizatorem. Poprzedziła ją nieco mniejsza wystawa złożona z 20 zdjęć zaprezentowanych w Konsulacie Generalnym RP na Manhattanie, na którą były zaproszone osoby związane z Metropolitan Opera, jak i również przedstawiciele rozmaitych oper światowych. W sumie pojawiło się tam około 60 osób, głównie Amerykanów i obcokrajowców. Była to mała ekspozycja złożona ze średniej wielkości zdjęć, z których część tematów została później przeniesiona do Sopotu. W Operze Leśnej były wyeksponowane duże zdjęcia, które znajdowały się po obu stronach alejki prowadzącej do amfiteatru i idąc w jego stronę każdy mógł spokojnie obejrzeć tę wystawę. Inicjatorem tego wszystkiego – podobnie jak całego festiwalu – był Tomasz Konieczny, którego występ w „Latającym Holendrze”, znanej operze Wagnera, uznany został za jedno z najważniejszych wydarzeń w minionym sezonie i przebił się nie tylko ponad chór i Wielką Orkiestrę Muzyki Wagnerowskiej, ale również między sopranami i tenorami. Jest on artystą ukazującym w swoim śpiewie nadzwyczaj wielką dojrzałość, piękno głosu, interpretację, jak i aktorstwo. To nie są moje słowa, tylko opinia pochodząca z recenzji „New York Timesa”. W artykule tym redaktor pisze, że nawet jego wyjście na dwie minuty w ostatnim przedstawieniu „Latającego Holendra” było owacyjnie przyjmowane przez publikę i okazało się czymś wyjątkowym, oraz że dyrekcja Metropolitan Opera powinna zapraszać Tomasza Koniecznego jak najczęściej. Ja miałem przyjemność fotografować go także w kilku spotkaniach z Polonią, podczas których śpiewał pieśni polskich kompozytorów, za co został w roku ubiegłym odznaczony przez prezesa Związku Kompozytorów Polskich Mieczysława Kominka specjalnym wyróżnieniem. Tak więc ta współpraca z Tomkiem Koniecznym jest jak najbardziej owocna i można powiedzieć, że napędza mi koniunkturę i daje poczucie ważności mojej pracy.
Czyli generalnie wszystko zaczęło się od propozycji Tomasza Koniecznego.
Tak. On w specjalnym liście promocyjnym napisał, że w momencie, w którym zobaczył moje zdjęcia, postanowił, że musi powstać taka wystawa, oraz że koniecznie trzeba ją pokazać na Baltic Opera Festival w Sopocie. Mimo że ekspozycja tam się zakończyła wraz z festiwalem, to jednak jej idea dalej żyje i wystawa będzie kontynuowana. Organizatorzy wzięli moje zdjęcia i na pewno będą je dalej promowali i publikowali, czy to w postaci albumów, czy też jakichś książek.
Jej kontynuacją chyba była też wystawa w Centrum Polsko-Słowiańskim na Greenpoincie, która wzbudziła ogromne zainteresowanie Polonii.
Wiele osób, które ją zobaczyły, wpisało się do mojej książki pamiątkowej i zarówno z tych dedykacji, jak i rozmów z ludźmi na miejscu wynika, że faktycznie im się podobała. Byli wśród nich i tacy, którzy mówili: „Z pana zdjęć płynie śpiew”. Pewna pani, która podeszła do mnie, powiedziała, że kiedy przyjrzała się zdjęciom, to dostrzegła nie tylko ego artysty, ale wspaniały reportaż z Metropolitan Opera pokazujący naszych i amerykańskich śpiewaków, oraz że potrafiłem oddać to, co w tej operze się dzieje. Miałem bardzo dużo takich pochlebnych ocen. Na tej wystawie pokazałem także trochę wnętrz, przejść, najpiękniejsze suknie i stroje ze wspaniałej opery Gaetano Donizettiego „Roberto Devereux”, w których m.in. jako rycerz występował Mariusz Kwiecień obok Sondry Radvanovskiej, która miała rewelacyjną suknię królowej i dwórki Eliny Garanci. To były jedne ze zjawiskowych strojów. W Centrum Polsko-Słowiańskim pokazałem też wewnętrzną architekturę nowojorskiej opery, a jedno z tego typu zdjęć, z pięknymi żyrandolami i schodami, cieszyło się olbrzymim powodzeniem wśród wszystkich uczestników wernisażu. Później ktoś tę fotografię zakupił. Bardzo duże zainteresowanie wzbudziło także zdjęcie zewnętrznej architektury Metropolitan Opera. Na wernisażu było wyeksponowanych 50 zdjęć, z których 10 poświęconych było Piotrowi Beczale. Niektórzy nawet się dziwili, dlaczego aż tyle, więc odpowiadałem, iż dlatego, że jest on wielkim artystą. Pokazałem go zarówno z występów w ostatnim roku, jak również jego fotografie z wcześniejszych oper, w których występował, m.in. w arii Leńskiego w operze „Eugeniusz Oniegin” Piotra Czajkowskiego, którą zaśpiewał bardzo subtelnie i lirycznie. To był początek cyklu wielkich arii, które śpiewał. Kolejną była aria Caruso w operze „Fedora” Umberto Giordano. Wówczas dyrygenci z Metropolitan Opera określili go jako „Caruso naszych czasów”. To nie są moje słowa, bo ja nie jestem od oceniania tylko od fotografowania, natomiast powtarzam tylko to, co usłyszałem na jego temat. Kolejną i w dodatku najwyższą poprzeczką w Metropolitan Opera, po którą sięgnął po raz pierwszy, był „Lohengrin” Richarda Wagnera. Niektórzy twierdzili, że głos Piotra Beczały nie jest zbyt „wagnerowski”, ale Yannick Nézet-Séguin, dyrektor artystyczny Metropolitan Opera, recenzując jego występ, bardzo go chwalił i stwierdził, że Beczała jest doskonały w operach Wagnera, szczególnie w tych „lżejszych”. Często po premierach rozmawiam z dyrygentami, ponieważ znam się z nimi od dawna, i pytam, co sądzą, i jak oceniają daną operę. O Piotrze Beczale powiedzieli, że jest jednym z najlepszych techników na świecie i świetnie potrafi kontrolować dynamikę głosu bez uszczerbku na strunach głosowych, śpiewając Wagnera i nie tylko, oraz że znakomicie radzi sobie z każdą operą. Na wystawie pokazałem te trzy opery, w których właśnie w tym roku wystąpił. Teraz przed nami „Carmen” George’a Bizeta, gdzie nie tylko będzie śpiewał, ale także będzie bił się na gołe pięści. Tak więc to na pewno będzie sensacyjna i nadzwyczaj ciekawa opera, bo to jest jej nowa wersja. Chciałbym jeszcze wspomnieć o jednej superoperze, o „Adrianie Lecouvreur” Francesco Cilei, gdzie po spektaklu nasz tenor wrócił na zaplecze i został powitany tortem, ponieważ wtedy, właśnie w okresie świąteczno-noworocznym, przypadają jego urodziny. Udało mi się zrobić z tego niezwykłego wydarzenia ciekawe zdjęcia – maestro przyszedł prosto ze sceny z mokrymi włosami i koszulą, i palcem nabrał krem z tortu i go z lubością zlizał. Wtedy też pojawili się na zapleczu dyrygenci, znajomi śpiewacy i zaprzyjaźnione osoby, które składały mu życzenia. Zawsze w takich momentach towarzyszy mu jego żona Katarzyna Bąk-Beczała, która stoi zwykle gdzieś z boku, ponieważ nie lubi być w blasku fleszy i uważa, że to jej mąż jest gwiazdą.
Czyli artyści nie mają nic przeciwko temu, żeby fotografować ich również za kulisami, a nie tylko na scenie?
Jeśli już się tam znajdziesz, to często pozwalają, chociaż przeciwni temu są dyrektorzy opery. To z reguły są już prywatne zdjęcia, nieprzeznaczone do publikacji w mediach i prasie. Na tej wystawie pokazałem też fotografię z opery „Romeo i Julia” Charlesa Gounoda, na której Piotr Beczała stoi wraz z Kyung Hong. To jedno ze zdjęć z serii, gdzie nasz tenor trzyma ją także na rękach, ale takie ujęcia pokazywałem już na wcześniejszych wystawach, więc tym razem postanowiłem wykorzystać fotografie jak są przytuleni i uśmiechnięci. W Centrum Polsko-Słowiańskim pokazałem też nowych wokalistów, którzy śpiewają na deskach Metropolitan Opera od niedawna, jak np. Krzysztof Bączyk. Natomiast ostatnio robiłem zdjęcia Piotrowi Buszewskiemu, naszemu młodemu tenorowi, który śpiewał w „Czarodziejskim flecie” Mozarta i zrobił to niesamowicie pięknie. W dodatku okazał się bardzo sympatycznym, pełnym energii młodym człowiekiem. Zarówno on, jak i wspomniany wcześniej Krzysztof Bączyk to są nowe twarze Metropolitan Opera, które zapewne Tomasz Konieczny będzie chciał uwzględnić w jakiś sposób, czy to w fotoreportażu, czy też w operach prezentowanych na Baltic Opera Festival w Sopocie. Nie znam jeszcze szczegółów, ale wiem, że nad tym już pracuje.
Na wystawach tych zaprezentowałeś wielu polskich artystów występujących w Metropolitan Opera. Czym się kierowałeś przy doborze zdjęć?
Chciałem pokazać chronologię pracy naszych artystów przez okres ostatnich 20 lat. Dlatego też zacząłem od „Romea i Julii”, później pokazałem Piotra Beczałę i Mariusza Kwietnia, gdy razem śpiewali. Pierwszy miał rolę Leńskiego, a drugi Oniegina. To była premiera, która otwierała nowy sezon w Metropolitan Opera. Wtedy przed operą były wyłożone czerwone dywany, na całej długości wejścia, aż do samej jezdni. Oni wyszli na zewnątrz, pokazali się publiczności i dopiero po tym weszli do środka, by pojawić się na scenie i zagrać. To wszystko było transmitowane na telebimach na zewnątrz, gdzie zaproszone osoby siedziały na krzesłach i wspólnie oglądały. Było to również prezentowane na Times Square. Wówczas dwóch Polaków otwierało sezon i było to zorganizowane z wielką pompą. Nie wiem, czy było jeszcze kiedyś coś podobnego, ale ja już więcej takiego początku sezonu w Metropolitan Opera nie widziałem. Druga bardzo interesująca scena, która mi pozostała w pamięci, to premiera scenografa Mariusza Trelińskiego w wagnerowskiej operze „Tristan i Izolda”, na której były tłumy ludzi. Wówczas firma samochodowa Jaguar udostępniła swoje samochody, którymi przez dwie godziny dowożono różne gwiazdy i VIP-ów. Na wystawie w Centrum Polsko-Słowiańskim zamieściłem 10 zdjęć przedstawiających ludzi, którzy przyjeżdżali tymi samochodami, m.in. panią, która przyleciała z Los Angeles i idąc do opery była w papilotach, a za nią szło kilka osób niosących jej sukienkę, buty itp. Wracając do chronologii wystawy, to starałem się na niej przedstawić pewien cykl, który rozpocząłem przedstawieniem architektury Metropolitan Opera. Później był duży blok zdjęć Piotra Beczały i jego produkcji rozpoczynając od „Romea i Julii”, poprzez „Eugeniusza Oniegina”, gdzie śpiewał wraz z Mariuszem Kwietniem, a także „Luizę Miller”, operę, w której obok Polaka śpiewał Placido Domingo, aż po „Fedorę” i „Lohengrina”. Na zakończenie tej serii zdjęć z wielkich oper, w których śpiewał Piotr Beczała, pokazałem jeszcze raz „Eugeniusza Oniegina”. Zaprezentowałem także fotografie, na których jest dyrygent Yannick Nézet-Séguina. Kolejnym bardzo ważnym elementem tej wystawy były zdjęcia Tomasza Koniecznego z „Latającego Holendra” oraz „Pierścienia Nibelunga”. Na końcu tego skrzydła wystawy zamieściłem wspomnianą wcześniej serię zdjęć gości przyjeżdżających na premierę „Tristana i Izoldy”. Z kolei na drugiej stronie pokazałem Edytę Kulczak, Aleksandrę Kurzak, Krzysztofa Bączyka, Artura Rucińskiego, a na samym końcu zamieściłem zdjęcia scenerii nowej produkcji „Latającego Holendra”, zrealizowanej przez Tomasza Koniecznego jako autora scenariusza i dyrektora artystycznego Baltic Opera Festival w Sopocie.
Wśród tych zdjęć zauważyłem jedno, którego historię troszeczkę znam. Przedstawiało Marthę Eggerth, nieżyjącą już artystkę węgierskiego pochodzenia, ale również związaną z Polską poprzez swojego męża, słynnego śpiewaka operowego Jana Kiepurę. Co skłoniło Cię do tego, żeby na tej wystawie wyeksponować również jej fotografię?
Było to jedyne zdjęcie odbiegające troszeczkę od Metropolitan Opera. Zrobiłem je, jak doskonale wiesz, w Konsulacie Generalnym RP na Manhattanie, gdy prezydent Bronisław Komorowski odznaczył ją Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi Rzeczypospolitej Polskiej. Ona wówczas wspominała, jak jej mąż śpiewał w Sopocie, gdzie 81 lat temu były wystawione prawie wszystkie opery Wagnera w wykonaniu wspaniałych wokalistów i świetnych dyrygentów orkiestr. A Jan Kiepura, jeden z najwspanialszych naszych tenorów, wraz z żoną cieszyli się ogromnym powodzeniem. Jak można przeczytać w różnych artykułach, a nawet usłyszeć od ludzi, którzy mieli okazję ich zobaczyć, że gdy oni wychodzili z opery, to nie czekały na nich grupki ludzi, tylko tłumy fanów. Ja rozmawiałem z takimi osobami, które ich pamiętały i właśnie tak to wspominały. Dlatego uznałem, że skoro ją poznałem i sfotografowałem, to należy jej się, aby ją pokazać w gronie tych polskich artystów, którzy rozsławiają nasz kraj, bo oni robili to samo. Jan Kiepura śpiewał często razem z nią.
W dodatku ona świetnie opanowała nasz język i piękne mówiła po polsku.
Właśnie to jest coś niesamowitego. Oczywiście, że należy podkreślić w jakim języku ona wówczas mówiła. Jako Węgierka znająca wiele języków mogła odpowiadać po angielsku, po francusku, a także w rodzimym języku, a jednak używała języka polskiego. To była wielka sprawa, a ona miała wówczas sto lat. To wszystko spowodowało, że postanowiłem ją nie tylko pokazać, ale przede wszystkim przypomnieć publiczności jej postać. Ogólnie cała ta wystawa została zrobiona po to, aby przybliżyć polskich śpiewaków operowych, którzy zdobyli światowe sceny i z powodzeniem dominują na wielu z nich, m.in. w nowojorskiej Metropolitan Opera, oraz osiągnęli szczyty kariery artystycznej w wielce konkurencyjnym środowisku, a mimo tego są mało znani zarówno Polakom mieszkającym w Stanach Zjednoczonych, jak również w Polsce i na świecie. Nasuwa mi się skojarzenie, na bazie mojego wieloletniego fotografowania polskich sportowców, w tym Igi Świątek, która również sięgnęła po szczyty w swojej dziedzinie grając na prestiżowych kortach tenisowych świata i jest powszechnie znaną tenisistką. Tego powszechnego rozpoznania pragniemy dla polskich artystów operowych. Ja sobie postawiłem takie zadanie, żeby pokazywać tych artystów, którzy rozsławiają nasze dziedzictwo narodowe łącząc dwa światy – Amerykę i Polskę.
Na swoich fotografiach łączysz również inne światy, świat sportu, architektury, a także artystów różnej maści. Nawiązując do wspomnianej Igi Świątek, którą też niejednokrotnie utrwalałeś na swoich zdjęciach, powiedz, czym różni się fotografowanie w diametralnie różnych warunkach, czym różni się praca fotografa na stadionie od tego z opery czy sali koncertowej?
Praca ta przede wszystkim różni się jakością światła. Ta, którą spotyka się w Metropolitan Opera, jest tak nieprzewidywalna, że po prostu ktoś, kto tam nie fotografował, nie zdaje sobie nawet z tego sprawy. Czasami jest tam zupełnie ciemno, a innym razem światła jest tak dużo, że nie wiadomo co zrobić. Ja fotografuję manualnie i ręcznie przestawiam czas naświetlenia do momentu sceny, jaką widzę. Patrzę tylko na wykres krzywej i to, jak on się rysuje, i do niego się dostosowuję. Jest to tak samo trudna praca jak fotografowanie sportowca, który biega po boisku lub korcie i raz jest od strony naświetlonej, a drugi raz od strony nieoświetlonej. Raz go fotografuję pod słońce, a drugi raz mam tego światła za dużo. Dokładnie tak samo jak w operze. Taka jest praca fotografa. Jeśli robię zdjęcia na ulicy, to też spotykam się z rozmaitą sytuacją. Przy wysokiej architekturze zabudowań na Manhattanie mogę trafić na olbrzymie cienie po jednej stronie budynku i za duże naświetlenie po drugiej stronie. Jednak zawodowy fotograf musi sobie z tym radzić. Pomiar światła, jak i operowanie aparatem jest jak gra na fortepianie, trzeba wiedzieć, w który klawisz uderzać. Tak to wygląda. Poziom trudności jest mniej więcej ten sam zarówno wtedy, gdy fotografuje się na stadionie czy też w sali koncertowej. Niektórzy uważają, że fotografowanie aktora jest łatwiejsze, ponieważ występuje on przy profesjonalnym oświetleniu. No ale przecież na US Open też jest profesjonalne oświetlenie. Jednak w obu przypadkach trzeba nacisnąć w tym momencie, a nie innym, żeby pokazać to, co tam się stało.
A prywatnie wolisz robić zdjęcia w operze czy też na stadionie?
Mówiąc szczerze, emocje, jakie daje fotografowanie sportu, są nieporównywalne do niczego innego i na pewno większe niż w sali koncertowej. W Metropolitan Opera odbieram grę aktorów oraz ich śpiew, czy też muzykę graną przez orkiestrę, którą niesamowicie kocham. W ostatnim czasie robiłem zdjęcia w Carnegie Hall, z którą rozpocząłem bliższą współpracę. Fotografuję tam głównie Azjatów, ale mam tam również dostęp do artystów z całego świata. Robiłem zdjęcia na dziesiątkach koncertów, a w tym roku także na kilku polskich. Tam też jest niesamowity muzyczny klimat, pięknie brzmią smyczki, wiolonczele, fortepian itp., i tam jest jeszcze inny świat niż na kortach, a nawet inny od tego w Metropolitan Opera. Każde z tych miejsc ma swoją specyfikę. Ja jestem dosyć uniwersalnym fotografem i przez lata robiłem wszystko. To nie była tylko jedna droga, czy nawet jedna ścieżka, którą pozwolono mi iść i robić. Gdy pracowałem dla „Nowego Dziennika”, to dzisiaj robiłem to, jutro tamto, a pojutrze jeszcze coś innego. W innym dniu robiło się to wszystko naraz. I właśnie to dało mi pewnego rodzaju przygotowanie, pozwalające odnaleźć się w rozmaitych warunkach. Dzięki temu nabrałem doświadczenia i jakoś sobie radzę.
Na zakończenie powiedz nam, jak zaczęła się Twoja współpraca z Metropolitan Opera? W końcu nie każdy fotograf może sobie tam wejść i robić zdjęcia. To jest praca tylko dla wybranych, a Ty robisz to od 20 lat.
Byłem kiedyś na spotkaniu zorganizowanym w „Nowym Dzienniku” z Piotrem Beczałą i zapytałem go, czy nie mógłbym się pojawić w Metropolitan Opera na jego przestawieniu i sfotografować go podczas śpiewu. Wtedy właśnie grano „Romea i Julię”. On oczywiście zaprosił mnie i spotkaliśmy się na zapleczu, gdzie poznałem Placido Domingo, który był w tym czasie dyrygentem, i przyszedł tam, by porozmawiać z Piotrem Beczałą, i zrobić z nim pewne ustalenia. W ten sposób otworzyły się dla mnie drzwi do Metropolitan Opera oraz rozpoczęła moja droga prowadząca do kolejnych artystów. Z moim aparatem fotograficznym w świat opery wszedłem około 20 lat temu dzięki przychylności i wsparciu Piotra Beczały, za co pragnę mu serdecznie podziękować. Później robiłem trochę zdjęć artystów międzynarodowych, ale nie Polaków. W ten sposób poznałem kilku ważnych ludzi, którzy również mi pomogli. Następnie przez znajomą zostałem zapoznany z Edytą Kulczak i Mariuszem Kwietniem. I przyszedł ten czas, że poznałem Tomasza Koniecznego, który otworzył mi drzwi tak szeroko, jak to tylko było możliwe. Moja współpraca z Metropolitan Opera trwa już 20 lat, i jest to niesamowite doświadczenie zawodowe. Zaczęło się – jak wspominałem – od „Romea i Julii”, kiedy to zobaczyłem operę od strony widza, a będąc na zapleczu widziałem, jak artysta się tam przygotowuje, jak się ubiera, jak rozmawia z innymi aktorami i śpiewakami oraz jak się zachowuje tuż przed wyjściem na scenę. Chcę tę pracę kontynuować, zwłaszcza wśród tych młodych artystów, którzy w tej chwili docierają do Metropolitan Opera. Był taki moment, że w ciągu roku śpiewało w niej siedmiu Polaków. A jest to jedna z największych i najbardziej prestiżowych oper świata. Propozycję, żeby tam zaśpiewać otrzymują tylko najlepsi z najlepszych śpiewaków świata.
Rozmawiał Wojtek Maślanka