New York
43°
Partly Cloudy
7:00 am5:19 pm EST
7mph
76%
29.76
WedThuFri
37°F
41°F
45°F
Jesteśmy z Polonią od 1971 r.
Wywiady
Warto przeczytać

Nagroda za wierność Solidarności

18.06.2023
Odznaczony Zbigniew Wieczorek z żoną Bożeną w konsulacie ZDJĘCIA: JANUSZ M. SZLECHTA/NOWY DZIENNIK

„Chciałbym, aby powstała w USA organizacja zrzeszająca byłych działaczy Solidarności. Jej celem byłoby między innymi wyróżnienie osób zapomnianych, niedocenianych. Są to na przykład żony działaczy, które odwiedzały mężów w więzieniach, cierpiały, były wyrzucane z mieszkań” – mówi Zbigniew Wieczorek, były działacz Solidarności w Częstochowie.

Podczas spotkania Polonii z okazji Narodowego Święta Konstytucji 3 Maja, które odbyło się w środę, 3 maja, w Konsulacie Generalnym RP w Nowym Jorku, konsul Adrian Kubicki – w imieniu prezydenta RP Andrzeja Dudy – wręczył odznaczenia działaczom polonijnym. Wśród wyróżnionych był również Pan. Otrzymał Pan dwa odznaczenia: Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyż Wolności i Solidarności. Rzadko się zdarza, aby ktoś otrzymał aż dwa takie odznaczenia. Jaki jest powód, że został Pan tak bardzo wyróżniony?

Oba odznaczenia otrzymałem za działalność w podziemiu w latach 1982-1987. Działalność tę rozpocząłem jeszcze jako uczeń w Zespole Szkół Zawodowych przy Hucie im. Bieruta w Częstochowie. W hucie pracowało wówczas kilka tysięcy osób. Ja potem pracowałem na walcowni blach grubych. Krzyż Wolności i Solidarności otrzymałem dzięki ludziom, z którymi działałem w Solidarności. Wiem kto zabiegał o przyznanie mi tego odznaczenia. A Krzyż Kawalerski prawdopodobnie otrzymałem dzięki pracownikom Instytutu Pamięci Narodowej.

Zbigniew Wieczorek otrzymał Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyż Wolności
i Solidarności FOTO: BOŻENA WIECZOREK

Zapewne jest Pan dumny z faktu, że jednak ktoś o Panu pamięta i docenia to, co Pan kiedyś robił.

To jest dla mnie szok, że po tylu latach ktoś sobie o mnie przypomniał. Jakieś 10 lat temu obejrzałem na YouTube film dokumentalny, którego znaczącą część stanowiły wywiady z dawnymi działaczami Solidarności. Jurek Jeziorowski wspomniał o mnie. Inny z rozmówców powiedział w pewnym momencie, że część działaczy uciekła za granicę. Wziąłem sobie to do serca. Pomyślałem, co ty, człowieku, opowiadasz? Niektórzy ludzie musieli wyjechać, bo byli prześladowani. Część wyjechała, bo już im nerwy puszczały. Wielu otrzymało wyroki, siedzieli w więzieniu, przeszli swoje i wyjazd za granicę był dla nich jedynym wyjściem. Mało kto już o tych ludziach pamięta.

O mnie pamięta kolega z klasy Darek Makuła. Wiele lat temu został wyróżniony medalem za swoją działalność w Solidarności w stanie wojennym i później. Aby otrzymać Krzyż Wolności i Solidarności, trzeba mieć dwóch świadków. Wsparcie dla mnie wyrazili ci, z którymi kiedyś działałem – właśnie Darek Makuła i Jarek Pęczek. Trwało to długo, między innymi z powodu pandemii. Natomiast przyznanie mi Krzyża Kawalerskiego było totalnym zaskoczeniem.

Kiedy zaangażował się Pan w podziemną działalność w czasach PRL-u? Dzisiaj to już odległa historia, niewiele osób o tym pamięta. Proszę zatem opowiedzieć, czym się Pan zajmował, jak ta działalność wyglądała.

Działalność przeciwko obowiązującemu systemowi w komunistycznej Polsce zacząłem ponad 40 lat temu, jeszcze jako uczeń. Jerzy Jeziorowski zorganizował niewielką grupę i rozpoczął jej działalność w częstochowskim podziemiu. Najciekawsze jest to, że jego nazwisko poznałem dopiero 20 lat później. Cały czas mówiłem do niego Jurek. Wtedy używaliśmy tylko imion, bo tak było bezpieczniej. Z kolegą z klasy, Darkiem Makułą, dołączyłem do tej grupy. Mieliśmy praktyki w hucie i wtedy poznaliśmy trochę ludzi. Na wydziale automatyki został zorganizowany strajk i jako uczeń – uczyłem się na kierunku elektroniki i automatyki – wziąłem w nim udział. Strajkowaliśmy cały dzień w budynku tego wydziału.

Moje pierwsze spotkanie z Solidarnością miało miejsce w sierpniu 1980 roku w Gdańsku. Miałem wtedy 16 lat. Pojechałem na wczasy nad morze z rodzicami. Byliśmy w ośrodku około 30 km od Gdańska. Mama marzyła o tym, aby zobaczyć to miasto. Pojechałem z nią, ale okazało się, że droga, którą mieliśmy wjechać do Gdańska, została zablokowana przez wojsko. Pozwolili nam pójść dalej pieszo. Ulice miasta były puste. W pewnym momencie pojawiła się taksówka. Mama zatrzymała ją i poprosiła kierowcę, aby nas powoził po mieście. Kierowca najpierw wyciągnął jakiś dokument, pokazał go nam i tłumaczył się, że nie jest łamistrajkiem, bo ma pozwolenie na jazdę. Nie bardzo wiedzieliśmy, o co chodzi. Pozwolił nam wsiąść i zawiózł nas pod bramę Stoczni Gdańskiej. Zobaczyliśmy kilka osób siedzących na ogrodzeniu i wiele osób stojących przed bramą. Nie wiedzieliśmy, co się dzieje, dopiero ktoś nas poinformował, że to jest strajk. Kiedy wróciliśmy do ośrodka wczasowego, dowiedzieliśmy się, że to już koniec naszych wczasów. Wybuchła panika wśród wczasowiczów, bo nikt nie wiedział, o co chodzi. A ja zostałem zatrzymany przez straż graniczną i byłem przesłuchiwany. To było moje pierwsze poważne przesłuchanie.

Należałem do klubu fotograficznego działającego w Domu Kultury przy hucie w Częstochowie, więc miałem torbę ze swoim sprzętem, w tym duży teleobiektyw z klubu. Założyłem go na aparat i robiłem zdjęcia na plaży. Razem ze mną robił też zdjęcia kolega, którego poznałem na tych wczasach. Nagle ktoś podszedł do nas z tyłu, przyłożył mi lufę kałasznikowa do głowy i powiedział, że mam mu oddać aparat. Jak zobaczyłem tę lufę, to ręce zaczęły mi się trząść ze strachu. Za nami stało kilku żołnierzy. Zabrali mi aparat i zawieźli do strażnicy. Tam zaczęło się przesłuchanie. Posadzili mnie przy biurku w ciemnym pokoju, w którym było trzech żołnierzy. Jeden siedział na krześle przy oknie i czytał gazetę, a dwóch biegało wokół mnie, włączyli lampkę, świecili mi nią w oczy, no i wrzeszczeli, że mam odpowiadać na pytania. Bałem się, nie wiedziałem, co robić. Nagle zorientowałem się, że wciąż zadają mi te same pytania: gdzie się uczysz? Gdzie pracujesz? Jaki jest kolor bramy do twojego domu? W pewnym momencie stwierdziłem: już nic więcej nie powiem. No to zaczęli mnie szturchać i jeszcze głośniej na mnie krzyczeć. Przestałem się odzywać i reagować na ich wrzaski i zachowania. Trwało to ze dwie godziny.

W tym czasie kolega pobiegł do mojego ojca i powiedział mu, że zostałem zabrany przez żołnierzy straży granicznej. Ojciec dotarł do tego budynku, gdzie byłem przesłuchiwany, i zaczął się o mnie upominać. Ktoś mu powiedział, że mnie tam nie ma. A ojciec stwierdził, że nie ruszy się stąd dopóki nie oddadzą mu syna. W końcu mnie wypuścili. Na szczęście nic mi złego nie zrobili, nie pobili mnie.

Po skończeniu nauki podjął Pan pracę w hucie. Ta praca zapewne pozwoliła Panu poznać więcej ludzi i rozszerzyć działalność.

Huta gwarantowała nam zatrudnienie. Dostałem ofertę pracy na wydziale walcowni blach grubych, przy piecach wsadowych. Zorientowałem się szybko, że na tym wydziale nie ma Solidarności, a przecież Solidarność w Hucie Bieruta była jedną z większych i silniejszych organizacji w mieście i w regionie. Moja mama pracowała w spółdzielni mieszkaniowej i od niej dostawałem różne ulotki. Przynosiłem te ulotki na nasz wydział. Poprzez mamę dotarłem do aktywnego działacza, który mnie zainspirował do otwarcia się na Solidarność. Zapewnił mnie, że każdy, kto chce otrzymywać świadczenia związkowe, będzie je otrzymywał, ale musi się zapisać do Solidarności i regularnie płacić składki. Nie pamiętam wysokości tej składki, ale zacząłem je zbierać od pracowników mojego wydziału. Ci, którzy płacili składki, dostawali potem różne zapomogi, na przykład jeśli zmarł im ktoś bliski. Ja te pieniądze dostawałem od tego działacza i wypłacałem pracownikom. Wszystko było załatwiane na przysłowiową gębę, nie było to nigdzie formalnie rejestrowane.

W stanie wojennym patrole ZOMO chodziły po ulicach Częstochowy. Baliśmy się, ale mimo to z Darkiem Makułą biegaliśmy po ulicach i rozwieszaliśmy ulotki Solidarności. Kiedyś zauważyło nas trzech SB-ków – zaskoczyli nas wyskakując z prywatnego samochodu. Uciekaliśmy przed nimi i wbiegliśmy do klatki bloku. Zeszliśmy do piwnicy, przebiegliśmy kilka klatek i uciekliśmy im.

Wcześniej z innym kolegą z klasy, Arturem, zbudowałem pierwszy nadajnik radiowy, małej mocy, nadający na falach UKF. Artur był pasjonatem elektroniki, więc poprawił zasięg radia. Nadawaliśmy informacje o działalności Solidarności i całe programy o różnych wydarzeniach, a ja byłem lektorem. Program nadawaliśmy z mieszkania Artura, w bloku na czwartym piętrze, przy ulicy Kopernika. Ja mieszkałem niedaleko, na ulicy Wolności. Artur mieszkał z mamą, więc nadawaliśmy wtedy, kiedy ona była w pracy, aby o tym nie wiedziała. Pewnego dnia, kiedy nadawaliśmy program, przed blok zajechał wojskowy samochód ze specjalną anteną, która pozwalała wykryć miejsce nadawania. Natychmiast wyłączyliśmy radio. Zniszczyliśmy taśmę, na której był nagrany program. Niewielki nadajnik Artur wrzucił do lufcika kominowego. I tak się skończyło nasze radio. Mieliśmy pomysły na kontynuację programu, ale dowiedziałem się, że ktoś wypytywał o Artura i uznaliśmy, że nie można ryzykować i zakończyliśmy działalność.

Dalej działałem z Darkiem, bo jemu bezgranicznie ufałem. Zajmowaliśmy się roznoszeniem ulotek, które często sami robiliśmy, i naklejaniem ich w różnych miejscach. Wbrew pozorom to nie było wcale bezpieczne.

Pewnego dnia w hucie podszedł do mnie mężczyzna, którego znałem z widzenia, bo to był jeden z piecowych. Usiedliśmy przy stole i on mówi: „Wiemy, że zbierasz od ludzi składki na Solidarność“. Potwierdziłem, a on zapytał, gdzie ja te składki przekazuję. Nie znałem go dobrze, nie byłem pewien, o co mu chodzi, więc aby się nie zdradzić, powiedziałem tylko, że przekazuję do sprawdzonego źródła. Wtedy on stwierdził, że ludzie z huty, którzy działają w Solidarności, są obserwowani, niektórzy zostali zatrzymani przez milicję – nie podał żadnych nazwisk – i nie mogą oficjalnie działać. „Potrzebujemy kogoś, kogo SB nie zna, kto byłby łącznikiem między nimi a regionem“ – dodał. Oczywiście zgodziłem się. Wtedy piecowy powiedział mi, że już nie mogę zbierać składek i że oni się tym zajmą. Dopiero później dowiedziałem się, że „region“ to był ten Jurek, z którym później współpracowałem. To on przejął druk naszej bibuły „CDN“. Facet, który wcześniej ją drukował, prawdopodobnie od kogoś się dowiedział, że będzie zatrzymany, albo że go obserwują, więc skontaktował się z Jerzym Jeziorowskim i postanowił mu oddać dokumenty oraz urządzenia umożliwiające druk.

W konsulacie wspominał Pan, że w pewnym momencie wszystko się zawaliło, musiał Pan przerwać działalność w podziemiu, bo… trafił Pan do wojska.

To było pokłosie faktu, że rozwiązałem Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej w szkole i dyrektorka szkoły zgłosiła mnie do WKU – Wojskowej Komisji Uzupełnień.

Jak to się stało?

Dyrektorka i jeszcze kilka osób przyszło do klasy. Powiedzieli nam, że od dzisiaj wszyscy należymy do ZSMP. Kazali wybrać przewodniczącego. Wszyscy w klasie wiedzieli, jakie mam poglądy, więc zaczęli się śmiać i wskazywali na mnie. Dyrektorka stwierdziła, że to dobry wybór. I w ten sposób zostałem przewodniczącym klasowym. Kilka tygodni później było jakieś zebranie w hucie i kazali mi przyjść w czerwonym krawacie. Wtedy stwierdziłem, że w to już się nie bawię. Następnego dnia przyszedłem do klasy, wyciągnąłem legitymację ZSMP, wyrwałem zdjęcie na oczach wszystkich i powiedziałem, że kończę z tym, nie będę robił na siłę tego, czego nie chcę. Powiedziałem, że idę oddać tę legitymację i jeśli ktoś chce, to może to zrobić razem ze mną. Zebrałem sporo tych legitymacji, zapukałem do gabinetu pani dyrektor, rzuciłem jej te legitymacje na biurko i powiedziałem, że od dzisiaj my już nie należymy do Związku Socjalistycznej Młodzieży Polskiej. Ona później oblała mnie z matematyki, z której zawsze miałem same piątki.

Jesienią 1983 roku – za jej przyczyną – trafiłem do wojska, do jednostki lotniczej w Mrzeżynie, zajmującej się radiolokacją. Służyłem w bojowej jednostce radarowej. Pół roku w specjalnej szkole przechodziłem szkolenie. Podejrzewam, że przekazała o mnie odpowiednie informacje, bo musiałem wykonywać absurdalne rozkazy i wciąż być na służbie. Powinienem mieć przynajmniej 24 godziny przerwy między jedną a drugą – tak mówił regulamin – a ja często byłem na służbie trzy lub cztery dni z rzędu. Bez względu na to, co zrobiłem, zawsze było źle. Książkę rozkazów wypełniano ołówkiem, aby później wpisać zamiast mojego inne nazwisko po zakończeniu służby, a to nie było legalne.

Z Mrzeżyna trafiłem do Miłkowej w okolicach Nowego Sącza. Nigdy nie dostałem przepustki, mimo że starałem się dobrze wykonywać rozkazy, dobrze strzelałem i oddałem 450 mililitrów krwi, a za to wszyscy otrzymali przepustki. Byłem traktowany przez kadrę jak młody żołnierz przez cały czas. Po dwóch latach zakończyłem służbę.

Niedługo potem wyjechał Pan za granicę. Czy to była Pana decyzja o wyjeździe z Polski? Kiedy i dlaczego ją Pan podjął?

Pewnego dnia przyszedł do mnie Jarek. Powiedział mi, że już ma dość tych stresów, bo być może jest obserwowany, ma zszarpane nerwy. To było pod koniec 1986 roku. I wtedy zapytał mnie, czy nie chciałbym pojechać z nim za granicę. Wiedziałem, że nigdzie nie pojadę, po służbie obowiązywało mnie 5 lat tajemnicy wojskowej, ale stwierdziłem: „No pewnie, kupujemy bilety i jedziemy“.

Po kilku dniach znowu przyszedł. Zaniepokoiło mnie to, bo łamał obowiązujące zasady. Powiedział, żebym mu dał zdjęcie do paszportu. Zrobiłem to zdjęcie i przekazałem mu. Minęło parę tygodni, a on przychodzi… z paszportem. Jarek był stolarzem. Prowadził zakład z ojcem i robili meble. Prawdopodobnie zrobił komuś meble i właśnie dzięki temu załatwił mi paszport. Nigdy go o to nie zapytałem.

I co, zdecydowaliście, że celem Waszej podróży będą Stany Zjednoczone?

Nie. Był rok 1987, wtedy to było nierealne. Postanowiliśmy pojechać na wycieczkę do Grecji. Jarek miał 200 dolarów, a ja 40. Wylądowaliśmy w Atenach. Języka greckiego nie znaliśmy. Jarek mówił po niemiecku, ja trochę po rosyjsku. Mieliśmy list do Polaka, który mieszkał w Atenach. Napisała go jego żona i prosiła, abyśmy mu ten list przekazali. Pojechaliśmy z lotniska taksówką, aby dotrzeć pod adres widniejący na liście. Przejazd taksówką kosztował nas 20 dolarów.

Znaleźliśmy tego faceta. Przenocowaliśmy u niego. Wynajmował mieszkanie w opuszczonym domu, który był niemal ruiną. Mieszkał z kolegą w piwnicy. Sami tę piwnicę wyremontowali. I myśmy tam zostali. Miałem plan, że zarobię w Grecji na mieszkanie w Polsce i wracam. Oficjalnie nie mogliśmy pracować. Szukaliśmy jakiejkolwiek pracy, ale nie mogliśmy jej znaleźć.

W ciągu dwóch miesięcy schudłem 21 kg, bo nie miałem pieniędzy na jedzenie. W końcu udało mi się znaleźć pracę w magazynie materiałów budowlanych. Wtedy przenieśliśmy się z piwnicy do hotelu. Mieszkaliśmy w paskudnym pokoju w najtańszym hotelu w mieście. Płaciłem 9 tysięcy drachm za tydzień. Tyle dostawałem za tydzień mojej pracy. A praca była naprawdę ciężka, do tego było gorąco. Moim zadaniem było napełniać worki kamieniami i potem układać je w ciężarówce. Wszystkie zarobione pieniądze wydawałem na hotel, więc w dalszym ciągu był problem z zakupem jedzenia.

Zbigniew Wieczorek (czwarty z lewej) w gronie odznaczonych w Konsulacie Generalnym RP na Manhattanie. Obok niego konsul Adrian Kubicki, a druga z prawej wicemarszałek Sejmu Małgorzata Gosiewska

Czy to był powód, że postanowił Pan opuścić Grecję?

To był główny powód, a także brak perspektyw. Wcześniej zarejestrowaliśmy się w katolickiej organizacji, która pomagała imigrantom. Mając jej wsparcie postanowiliśmy z Jarkiem, że polecimy do Stanów Zjednoczonych. Napisałem list do mojej dziewczyny Bożeny, która została w Polsce. Poprosiłem ją, aby przyjechała do mnie do Grecji i spróbujemy ułożyć sobie przyszłość. Podkreśliłem, że nasz związek na odległość nie przetrwa. List i 40 dolarów na otwarcie legalnego konta w banku zawiózł do Polski znajomy Polak. Po dwóch miesiącach od wysłania listu Bożena przyjechała do mnie.

A więc znowu byliście razem. Czy to właśnie wtedy zdecydowaliście, że będziecie już razem na zawsze?

Zaraz po przylocie Bożena mi powiedziała: „Mama mi mówi, że mamy się pobrać albo… wracam do Polski“. Zgodziłem się natychmiast i zapytałem, kiedy weźmiemy ślub. A ona na to: „Jutro“.

W greckim kościele w Atenach co trzecią niedzielę miesiąca pojawiał się polski ksiądz i udzielał ślubów polskim emigrantom. No i właśnie w tę trzecią niedzielę wzięliśmy ślub. Oprócz nas ślub zawarło jeszcze pięć polskich par. Bożenka przywiozła mi garnitur z Polski i stanąłem przed ołtarzem w tym garniturze. Do dzisiaj wisi w naszej szafie. Bożenka ubrała się w letnią, białą sukienkę. Naszymi świadkami byli Jarek i niedawno poznana dziewczyna, Polka. Nie było nikogo z rodziny, niestety. Po powrocie do domu zjedliśmy na obiad kurczaka. W tym bardzo skromnym przyjęciu weselnym uczestniczyło, oprócz nas, pięć osób. Wszyscy potem rozjechali się po świecie i nie mamy z nimi żadnego kontaktu.

Po ślubie podjęliśmy decyzję, że polecimy do Stanów Zjednoczonych. Poszliśmy na rozmowę do ambasady amerykańskiej. Nie była to łatwa rozmowa. Wtedy, aby polecieć do Stanów, trzeba było podać konkretne powody polityczne. Potem się okazało, że ważnym czynnikiem było to, jaki zawód miała osoba starająca się o wyjazd. Jarka prośbę o wyjazd, mimo że miał te same powody polityczne, co ja, odrzucili, bo… poinformował, że jest stolarzem. Ktoś mu powiedział w ambasadzie: „my swoich stolarzy mamy dużo“. Jarek przyznał się też, że pytali go o to, czy odbył służbę wojskową. On nie był w wojsku. Jarek został więc w Grecji. Żył tam i pracował ponad 30 lat. Dopiero niedawno wrócił do Polski.

A co w Pana przypadku zadecydowało, że uzyskał Pan zgodę na wyjazd do USA?

Pracownik ambasady zapytał mnie o zawód, a następnie o to, czy i jak długo służyłem w wojsku, w jakiej jednostce. Musiałem też podpisać dokument, że kiedy będę w USA, to wstąpię do armii amerykańskiej, jeśli będzie taka potrzeba, na przykład w przypadku wojny. Tak więc znalazłem się na liście potencjalnych poborowych. Po tym interview przeszliśmy jeszcze badania lekarskie.

Kiedy Grecję zamieniliście na Stany Zjednoczone?

Na lot czekaliśmy rok i trzy miesiące. Przed wylotem podpisaliśmy dokument, że akceptujemy wszelką pomoc i pracę, jaką nam zaoferuje organizacja zajmująca się imigrantami. Przy odprawie Grecy zabrali nam polskie paszporty i wystawili jeden travel document dla nas obojga. Wsiedliśmy do samolotu. Zaraz po starcie samolot miał awarię silników. Ludzie zaczęli panikować, bo bali się, że samolot zapali się. Piloci zrzucili paliwo i samolot wylądował. Wszyscy pasażerowie natychmiast opuścili samolot.

Ponad pięć godzin czekaliśmy na lotnisku na inny samolot. Ludzie tak byli wystraszeni, że większość pasażerów zrezygnowała z podróży. My nie mieliśmy wyjścia, bo dostaliśmy bilet w jedną stronę. Kiedy wsiedliśmy do drugiego podstawionego samolotu, pasażerów było naprawdę niewielu. Stewardesa zaprosiła nas do klasy biznesowej. Siedzieliśmy z przodu, pod kabiną pilota. Siedzenia były duże, bardzo wygodne. Mogliśmy w każdej chwili pójść do baru, zjeść i wypić, co tylko chcieliśmy.

Wylądowaliśmy na lotnisku Kennedy’ego w Nowym Jorku 8 sierpnia 1988 roku.

Czy ktoś Was odebrał, czy też znowu byliście zdani na siebie?

Na lotnisku JFK czekał na nas sponsor, Amerykanin, bo wszyscy emigranci, którzy lecieli do USA, musieli mieć sponsora. Zawiózł nas do hotelu na Brooklynie. Powiedział, że następnego dnia ktoś nas odbierze. Dał nam 16 dolarów na śniadanie. Na drugi dzień przyjechał po nas Polak z International Catholic Migration Commission. Zawiózł nas do hotelu w Newarku w stanie New Jersey. Mieszkaliśmy tam tydzień. Po tygodniu przyjechał po nas i powiedział, że ma dla nas mieszkanie na osiedlu Ivy Hill w Newarku. Mieszkaliśmy tam 4 lata. Oboje z żoną pracowaliśmy w fabryce w West Caldwell. W tej fabryce produkowane były maszynki do drukowania numerów kolejnych, między innymi na biletach i czekach. Z Ivy Hill przeprowadziliśmy się do Hacketstown. Zmieniliśmy pracę, przenieśliśmy się do innej fabryki. Zacząłem też pracować jako fotograf weselny.

W sobotę, 13 maja, Zbigniew Wieczorek i jego żona zaprosili przyjaciół na obiad w restauracji Tatra Haus w Wallington, NJ. Na zdjęciu od lewej: Urszula Michalski, Zbigniew Palamar, Anna Palamar, Józef Stopka – właściciel Tatra Haus, ksiądz Zbigniew Radwan, Zbigniew Wieczorek, Stanisław Surdyka, Bożena Wieczorek i Grzegorz Michalski

Jesteście w Stanach Zjednoczonych już niemal 35 lat. Macie piękny dom w Denville w stanie New Jersey, do którego zapraszacie przyjaciół i gości. A więc tutaj jest Wasze miejsce, tutaj jest Wasz dom?

No tak. Ja od lat pracuję w serwisie dla firm, które zajmują się wysyłką poczty. Początkowo dużo latałem do różnych krajów i po całych Stanach Zjednoczonych. Spałem więcej w hotelach niż w domu. Bożena w pierwszym miejscu, gdzie pracowaliśmy razem, straciła pracę. Wtedy poszła do szkoły w Nowym Jorku i zdobyła kwalifikacje technika dentystycznego. Szkoła znalazła jej pracę w laboratorium, w którym pracowała 25 lat. W pewnym momencie stwierdziła, że ma dość zębów. Od 5 lat pracuje w biurze u lekarza okulisty w East Hanover.  Z domu ma 10 mil do pokonania.

Czy utrzymuje Pan kontakt z osobami, z którymi kiedyś pracował Pan w Polsce i działał w podziemiu?

Czas robi swoje, niestety. Do dziś utrzymuję kontakt jedynie z Darkiem, z którym najbliżej współpracowałem. Uczyłem się z nim w jednej klasie, a Bożena uczyła się w klasie z jego żoną. Oczywiście, kiedy jestem w Polsce, zawsze staram się odwiedzać dawnych przyjaciół.

A więc nie zapominacie o tym, co polskie… Czy udzielacie się w organizacjach polonijnych?

Bożena uczyła dwa lata w Polskiej Szkole Dokształcającej przy parafii św.św. Cyryla i Metodego w Boonton, NJ. Przez jakiś czas była nawet dyrektorką tej szkoły. W 2015 roku była Marszałkiem Parady Pułaskiego kontyngentu z Boonton.

Ja należę do Klubu Jagiellońskiego przy parafii św. Kazimierza w Newarku. Chciałbym, aby powstała w USA organizacja zrzeszająca byłych działaczy Solidarności. Celem tej organizacji byłoby między innymi wyróżnienie osób zapomnianych, niedocenianych. Są to na przykład żony działaczy, które cierpiały, były wyrzucane z mieszkań, odwiedzały mężów w więzieniach. IPN tego nie zauważy, bo one nie były działaczami, ale my, jako organizacja, powinniśmy to zauważyć. Chcielibyśmy wyróżnić także te osoby, które już nie żyją – na przykład poprzez postawienie specjalnej tabliczki na ich grobie. Na przykład mama Jarka, z którym wyjechałem do Grecji, przez cały czas wspierała druk biuletynów. Myśmy wyjechali w 1987 roku, a do Okrągłego Stołu doszło dopiero dwa lata później. IPN zauważył Jarka i wyróżnił, ale matki już nie. Napisałem już propozycję programu tej organizacji i odbyliśmy kilka spotkań. Uczestniczyli w nich byli działacze Solidarności, mieszkający obecnie w stanie New Jersey, w Nowym Jorku czy w Bostonie, którzy siedzieli kiedyś w więzieniach. Mam nadzieję, że organizacja niebawem powstanie.

Rozmawiał: Janusz M. Szlechta

Podobne artykuły

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE

baner