“Wybory należą do ludzi. To ich decyzja. Jeżeli postanowią odwrócić się do armaty plecami i spalić sobie tyłki, będą musieli żyć z konsekwencją siadania na bolesnych pęcherzach”.
Eliza Sarnacka-Mahoney
Znają Państwo te słowa? Zostały, jak głoszą słowniki mądrości, wygłoszone przez Abrahama Lincolna. Człowieka, który bardziej niż na polityka nadawał się na filozofa, ale poszedł służyć ojczyźnie, bo była w potrzebie. Chciał przynajmniej spróbować oszczędzić narodowi tych paskudnych pęcherzy. Poniekąd mu się udało, ale zapłacił za to, jak wiemy, najwyższą cenę, bo tracąc przedwcześnie życie. Jaką ceną zapłaciła za jego śmierć Ameryka i potencjalnie świat nie wiemy, możemy polegać tylko na dywagacjach historyków, którzy w zapiskach Lincolna i o Lincolnie do dziś odnajdują cenne refleksje i wskazówki odnośnie życia państwowego i ludzkiego w ogóle. Jedną z tych refleksji jest przeświadczenie, że tracimy najwięcej, jeśli skąpimy czasu na myślenie. Zwłaszcza myślenie perspektywiczne, z gatunku, gdy angażujemy wiedzę, uważnie analizujemy wszystkie dostępne nam fakty i odnosimy je do potencjalnych scenariuszy w przyszłości.
Czy to z braku czasu na myślenie człowiek zapędza się w kozi róg? Dociera do ściany, której nie da rady przeskoczyć? Albo w ogóle do przepaści, w którą musi spaść, bo nie wyhamował na czas rozpędzonego pociągu, jakim ku tej przepaści zmierza? Lincoln jednoznacznych odpowiedzi na te pytania nam nie udziela, ale patrząc na sytuację w jakiej znajdujemy się rok przed wyborami prezydenckimi, trudno odpowiedzieć na nie inaczej niż tylko: otóż właśnie. Stoimy bowiem przed perspektywą, że w ostatecznym boju znów znajdzie się naprzeciwko siebie dwójka geriatryków, którzy już cztery lata temu wcale nas nie zachwycili. Czym to wytłumaczyć, jeśli nie niemyśleniem, spowodowanym chronicznym brakiem czasu? Obowiązkowym, ortodoksyjnym wręcz zorientowaniem wyłącznie na teraźniejszość i natychmiastowość i niepozostawiającym w związku z tym miejsca na nic innego? To niechybnie tylko nieuwaga sygnowana tym samym brakiem czasu spowodowała, że umknęły nam kluczowe okoliczności, które w świecie ludzi dysponujących większą ilością czasu na pewno sprokurowałaby inny bieg wydarzeń i inną rzeczywistość.
Jedną z tych okoliczności były niewątpliwie wyroki, jakie zapadły niedawno w procesie pięciu członków ekstremistycznego ugrupowania Proud Boys sądzonych za udział w szturmie na Kapitol 6 stycznia 2021 r. Czworo oskarżonych otrzymało odsiadki z artykułu o tzw. seditious conspiracy (wywrotowe spiskowanie). Jak wyjątkowa, ciężka i potępiająca to przewina świadczy fakt, że ostatni raz, gdy spiskowcy przeciwko państwu byli za nią sądzeni, miał miejsce po wojnie secesyjnej. Choć w ciągu ostatnich 150 lat Ameryce nie brakowało terrorystów marzących o obaleniu rządu, wyroków zasądzanych z tego artykułu generalnie nie było – wyjątek stanowili tylko bojownicy o ponowną niepodległość Portoryko.
A przecież zasadnicze znaczenie w tym procesie miały nie tylko wyroki. Także postawa oskarżonych. Ludzi, którzy uważali się za przyboczną gwardię Trumpa, gotowych oddać życie w obronie kłamstwa, na którym Trump po dziś dzień buduje swoją polityczną markę. Enrique Tarrio powiedział otwarcie, że „popełnił” błąd. Uznał tym samym fakt, że w grze, w której brał udział, nie chodziło ani o niego, ani o ojczyznę, a tylko o zranioną ambicję narcyza, gotowego iść do celu po rzeczywistych trupach. I co? Na przekór faktom połowa z nas wciąż uważa, że wybory zostały skradzione, a Tarrio i jego drużyna to więźniowie polityczni.
Zdecydowanie umknęły nam – na pewno wyłącznie z braku czasu na uwagę i myślenie – wyniki dochodzenia zarówno rządowej komisji ds. 6 stycznia, jak i największego w historii kraju śledztwa FBI prowadzonego w sprawie szturmu na Kapitol. Nie pozostawiły one wątpliwości, że mieliśmy do czynienia z próbą regularnego, zaplanowanego zamachu stanu. Znów jednak, stając okoniem do faktów, przynajmniej połowa z nas odmawia nazwać rzecz po imieniu. Upiera się, że pucze i przewroty dotyczą tylko państw słabych i upadających, rządzonych przez skorumpowanych oszustów. Ameryka do takich nie należy, a jej patrioci maszerujący na Waszyngton jedynie realizują swoje prawo do protestów. Nie ma więc w związku z tym żadnego problemu z pomysłem, by człowiek, który pchał kraj ku bratobójczej wojnie, a możliwe, że także igrał z ideą zdrady tajemnic państwowych – dowiemy się tego, gdy stanie w tej sprawie na ławie oskarżonych – ponownie objął władzę.
Ale Ameryka z przeciwnego bieguna również nie wygląda na zbytnio pogrążoną w myśleniu. Może będzie, jeśli okaże się, że jej lider, „honest Joe” ma na bakier nie tylko ze zdrowiem, lecz i z prawdomównością, bo jednak maczał palce w finansowych przekrętach, o które oskarżony jest jego syn. Może. Ale to nic pewnego. Na niemyślenie, aka ideologiczne zabetonowanie, cierpimy dziś, niestety, wszyscy bez względu na to, po czyjej opowiadamy się stronie. Rzecz tym bardziej przerażająca, jeśli przypomnimy sobie, że żyjemy w kraju zaludnionym przez ponad 300 mln ludzi. Taki tłum, a jedyni kandydaci wysuwani nam na przywódców to owi nieatrakcyjni geriatrycy. Pęcherze, o jakich mówił Lincoln, mamy jak w banku, bez względu na wynik tego tragicznego rematchu, jeśli rzeczywiście do niego dojdzie. I oby tylko pojawiły się w miejscu, jakie poczciwy Abe wskazał. Patrząc bowiem na trajektorię społecznej polaryzacji i eskalujących animozji nie można wykluczyć, że wyskoczą nam w miejscu dużo gorszym – na podeszwach stóp. Bez siadania iść można. Bez sprawnych stóp o żadnym marszu mowy już nie będzie. Myślmy, aby do tego nie doszło.