Gdy po nieoczekiwanym wybuchu wojny wprowadzono embargo na eksport ropy do niektórych państw, świat przeżył wstrząs, który na stałe zmienił zarówno rzeczywistość geopolityczną, jak i ekonomiczną. Ceny paliw przebiły sufit, pojawiła się inflacja, a perspektywa braku surowców zmusiła polityków do podejmowania trudnych i niepopularnych decyzji.
Brzmi znajomo? Owszem, ale nie chodzi tu o obecną sytuację, ale o szok naftowy z lat 70. ubiegłego stulecia. Wówczas, w 1973 roku, to podczas wojny Jom Kippur Syria i Egipt zaatakowały z dwóch stron Izrael. USA i część krajów Zachodu pośpieszyły z pomocą napadniętemu. Arabia Saudyjska i inne kraje arabskie wprowadziły embargo na eksport ropy do państw, które poparły Izrael. Ceny ropy na rynkach wzrosły wówczas czterokrotnie, pojawiła się inflacja. Starsi Amerykanie, którzy żyli świadomie w tamtych czasach, wspominają do dziś wielkie “krążowniki szos” stojące w kolejce po paliwo. Ale nie tylko tu naftowy szok wpłynął na zmianę stylu życiu i sposobu myślenia. Po tamtej wojnie i kryzysie świat nie był już taki sam.
KRYZYS KRYZYSOWI NIERÓWNY, ALE…
Analogie szoku naftowego z lat 70. z obecną sytuacją narzucają się same, choć są też i różnice. Tym razem potępianym agresorem jest mocarstwo surowcowe, a rezygnacja (choć ciągle niecałkowita) z ropy, gazu węgla, których sprzedaż napędza machinę wojenną Rosji, jest wyborem Zachodu. Poza tym skala problemów energetycznych świata wydaje się większa niż pół wieku temu – dziś chodzi bowiem o wszystkie główne paliwa kopalne, których dostarcza światu imperium Władimira Putina.
Mimo że zarówno Stany Zjednoczone, jak i Europa zmagają się obecnie ze skutkami katastrofalnych upałów, politykom i energetykom już teraz sen z oczu spędza nadchodząca zima. Europa drży z obawy, czy zamknięty przez Rosję (podobno tymczasowo) gazociąg Nord Stream 1 zacznie z powrotem tłoczyć zakontraktowany gaz. Niezależnie od decyzji Kremla ceny węglowodorów pozostają bardzo wysokie, co z kolei napędza zjawisko inflacji.
Pomimo wszystkich różnic między kryzysem naftowym sprzed półwiecza a obecnym dostęp do surowców i ich cena po raz kolejny determinują sytuację geopolityczną. Stwarza to niekorzystne okoliczności dla walczącej Ukrainy, bo pogłębiające się problemy energetyczne w Unii Europejskiej i w innych państwach NATO będą sprzyjać wywieraniu nacisków na Kijów, aby ten dogadał się z Kremlem. Jest to zresztą jeden z elementów gry Władimira Putina, który liczy na złamanie jedności Zachodu. Moskwa gra cynicznie zarówno swoimi surowcami, jak i żywnością, aby wywoływać i pogłębiać kryzysy w krajach NATO.
AMERYCE JEST ŁATWIEJ
Skutki sankcji nałożonych na Rosję odczuwane są po obu stronach oceanu na stacjach benzynowych czy przy płaceniu rachunków za prąd i gaz. Wbrew pozorom sytuacja w USA, w porównaniu z Europą, nie jest aż tak zła. Może trudno w to uwierzyć płacąc za galon benzyny dwukrotnie więcej niż podczas pandemicznego dołka i wydając coraz więcej na codzienne zakupy, ale perspektywy Starego Kontynentu wyglądają dużo gorzej niż Ameryki. Wynika to z faktu, że Stany Zjednoczone są dużym krajem z ogromnymi zapasami bogactw naturalnych. Są największym na świecie producentem ropy naftowej i gazu ziemnego i trzecim na świecie węgla kamiennego. Dzięki wydobyciu ze złóż łupkowych nie muszą importować gazu i sprowadzają dużo mniej ropy naftowej niż przed 2018 rokiem. Łupki przy obecnych cenach ropy naftowej są także cennym źródłem tego płynnego surowca. Ceny oczywiście dopasowały się do tych, które obowiązują na światowych rynkach, ale trudno wyobrazić sobie braki w dostawach. Do tego procent pozyskiwania energii ze źródeł odnawialnych zwiększył się w USA z 8,6 proc. w 2001 roku do 28 proc. obecnie.
W ostatnich latach – podczas pandemii oraz w pierwszych miesiącach rządów administracji Joego Bidena – zapadło jednak szereg niekorzystnych decyzji dla rynku surowcowego. Mniejszy popyt na ropę i obniżka cen w okresie panoszenia się koronawirusa spowodował spadek inwestycji w sektorze naftowym, zamykanie nieopłacalnych odwiertów i ograniczenie wydobycia, które teraz trudno wznowić. Do tego amerykański przemysł wydobywczy jest ostrożny wobec zielonej agendy rządzących demokratów, co powoduje, że sceptycznie podchodzi do długoterminowych inwestycji w obawie, że się one nie zwrócą. Sztandarowym przykładem decyzji, które negatywnie wpłynęły na sektor naftowy, było zablokowanie budowy rurociągu z Kanady Keystone XL oraz licencji na odwierty na ziemiach federalnych. Jednak przy rozsądnej polityce energetycznej Stanom Zjednoczonym nie grozi ciężka zima.
EUROPA NA KRAWĘDZI
Zupełnie inna sytuacja panuje w Europie, która nie jest energetycznie samowystarczalna. Ropę naftową może jeszcze dokupić spoza Rosji na światowych rynkach, bo choć drogo, to jednak da się zaspokoić podstawowy popyt. Gorzej będzie z gazem, którego nie ma po prostu skąd sprowadzić. Stąd strach przed najbliższą zimą. Unia Europejska całkiem poważnie liczy się z wprowadzaniem reglamentacji błękitnego paliwa do produkcji przemysłowej w okresie zimowym. Będzie miało to wymierne skutki gospodarcze, które odczuje cały obszar unijny. Poszczególne kraje – w tym Polska – już zaczęły przygotowywać swoje społeczeństwa na trudny sezon grzewczy. Wprost mówi się o konieczności oszczędzania energii, na czym żaden z rządzących nie będzie w stanie zbić politycznego kapitału.
Na Starym Kontynencie mści się także polityczna naiwność, jaką okazało się dobrowolne uzależnienie się od rosyjskich węglowodorów. Gospodarki ekonomicznego “rdzenia” Unii Europejskiej, przede wszystkim Niemcy, przez lata ignorowały ostrzeżenia swoich sąsiadów ze wspólnoty, krytykujących chociażby pomysły budowy rurociągów Nord Stream 1 i Nord Stream 2. Litwa, Łotwa, Estonia, Polska czy Czechy konsekwentnie ostrzegały przed skutkami uzależniania się od rosyjskiego gazu. Mówiły głośno, że w rezultacie największa gospodarka Unii Europejskiej nie jest gotowa na całkowite odcięcie od rosyjskich węglowodorów. Niemcy nie mają alternatywnych zbiorników surowców o odpowiedniej pojemności, gazoportów czy rurociągów. Poza tym wszystkie rachunki wskazują na to, że dodatkowego gazu, ropy czy węgla nie będzie można dokupić poza Rosją w wystarczających ilościach. Polska kończy co prawda budowę gazociągu Baltic Pipe, który da jej dostęp do gazu ze złoży norweskich, ale nie wszyscy członkowie UE przejawiali w ostatnich latach podobną zapobiegliwość.
Berlin znów nie gra tu do końca fair wobec swoich europejskich partnerów. Tygodnik “Der Spiegel” zwrócił uwagę, że rząd w Berlinie za pośrednictwem firmy Trading Hub Europe wykupił całe zapasy gazu dostępne na światowych rynkach, wypełniając swoje już istniejące zbiorniki w 64 proc. Wyasygnowane na ten cel 15 miliardów dolarów przyczyniło się jeszcze więcej do podwyżki cen gazu, a inne europejskie kraje postawiło przed problemem – skąd wziąć surowiec, który pozwoli na przetrwanie zimy. Teraz Niemcy przygotowują umowy o solidarnej pomocy przy dostawach gazu na wypadek całkowitego odcięcia dostaw przez Rosję, co w wielu europejskich stolicach traktowane jest jako hipokryzja. A Europa z dużo bardziej gołębią polityką Europejskiego Banku Centralnego, nieskłonnego do podwyższania stóp procentowych, i z wojną toczoną za miedzą musi szykować się na walkę z inflacją i chłodniejsze kaloryfery podczas nadchodzącej zimy.
KOLEJNA WOJNA O ENERGIĘ?
Skutki sankcji nałożonych na Rosję nie wyczerpują listy energetycznych zagrożeń. W obliczu zmian klimatycznych Europa i, w mniejszym stopniu, Stany Zjednoczone przyjęły programy etapowego ograniczania konsumpcji paliw kopalnych. Nie przypadkiem w ostatnich tygodniach w Brukseli podjęto decyzję o stopniowej rezygnacji z aut o napędzie spalinowym. To stwarza jednak kolejne wyzwania energetyczne.
Nowa ekonomia opierać się będzie na dostępie do metali rzadkich, niezmiernie ważnych dla technologii pozyskiwania i wykorzystania energii odnawialnej, takich jak panele słoneczne i samochody elektryczne. Aby wykazać wagę problemu: panele słoneczne potrzebują telluru, jednego z najrzadszych pierwiastków na Ziemi, a samochód Tesla wymaga około 7 kg litu. Rosnący popyt na ten sposób gromadzenia energii zwiększać będzie popyt na rzadkie surowce. W tej chwili 80 proc. produkcji akumulatorów litowo-jonowych kontrolowanych jest przez Chiny. To stwarza kolejne zagrożenie dla równowagi bezpieczeństwa na świecie.
Tomasz Deptuła