New York
43°
Sunny
7:01 am5:17 pm EST
5mph
68%
30.05
TueWedThu
45°F
37°F
41°F
Jesteśmy z Polonią od 1971 r.
Warto przeczytać
Społeczeństwo
Wywiady
Polska
Historia
Polonia

Gazeciarz z Powstania Warszawskiego

31.07.2024
Pierwsza strona "Biuletynu Informacyjnego" z 16 sierpnia 1944 roku / Foto: WOJTEK MAŚLANKA/NOWY DZIENNIK

„Zawsze rano szliśmy do drukarni, gdzie pewien człowiek ręcznie drukował 'Biuletyn Informacyjny’. Na jednej stronie były aktualne wiadomości z kraju i ze świata, a na drugiej ogłoszenia związane z poszukiwaniem zaginionych ludzi. Braliśmy pewną liczbę kopii i je roznosiliśmy” – opowiada Andrzej Rawicz o gazecie, którą kolportował podczas Powstania Warszawskiego.

Panie Andrzeju, zanim zapytam Pana o wspomnienia związane z Powstaniem Warszawskim proszę o parę słów na temat pańskiego dzieciństwa, które miało miejsce przed wybuchem drugiej wojny światowej.
Miałem bardzo miłe dzieciństwo. Byłem jedynakiem i mieszkaliśmy na Okęciu w apartamencie oficerskim. Moi dziadkowie mieli jedenaścioro dzieci i zawsze w niedzielę babcia zapraszała nas na wspólny obiad. Jako że miałem dużo krewnych w moim wieku, więc wtedy mogliśmy się bawić wszyscy razem. Życie wówczas było bardzo fajne dla młodego człowieka, chodziłem z tatą na grzyby, do zoo czy do kina i teatru na różne przedstawienia. Pamiętam jak w 1937 roku widziałem „Snow White and the Seven Dwarfs” Walta Disneya i wiele różnych przedstawień dla dzieci. Uczyłem się w szkole im. Jana Zamoyskiego, ale pół roku po wybuchu wojny Niemcy ją zamknęli. Chodziłem jeszcze później przez moment do innej szkoły, ale była beznadziejna, więc z niej zrezygnowałem. Miałem trzech dobrych kolegów, z którymi bawiłem się w ruinach przy ul. Romualda Traugutta, gdzie stał zamurowany blok i tam spędzaliśmy czas. Niedaleko znajdowała się cukiernia mojego dziadka, w której jako kasjerka pracowała moja mama, więc jak tam przychodziliśmy, to zawsze dostawaliśmy lody lub inne słodkości. Tak więc naprawdę moje dzieciństwo było super, ponieważ miałem towarzystwo krewnych, zabawę i dobrą sytuację.

Andrzej Rawicz w wieku 12 lat / Foto: ARCHIWUM ANDRZEJA RAWICZA

To wszystko zostało przerwane wraz z atakiem Niemców na Polskę.
Gdy Niemcy nas zaatakowali, to zostaliśmy wyrzucili z oficerskiego apartamentu i przenieśliśmy się do Śródmieścia na ul. Świętokrzyską, gdzie dziadek miał dużą piekarnię. Było w niej zarówno jedzenie, jak i pieczone rzeczy. Tam mieszkaliśmy podczas wojny, ale ja prawie codziennie jeździłem na ulicę Romualda Traugutta bawić się z kolegami. Gdy odwiedziłem Polskę w 2000 roku, to ich odnalazłem i mieliśmy miłe spotkanie po latach. Podczas niemieckiego ataku na Warszawę spaliła się cała przecznica na ul. Świętokrzyskiej, z wyjątkiem piekarni dziadka, który ją sam uratował. Siedział na dachu, na piątym piętrze i lał z góry wodę przez co ten budynek ocalał. Gdy Niemcy do niego strzelali, to chował się za komin. Jednak w związku z tym, że wszystko dookoła się paliło, przeprowadziliśmy się z mamą do jego innej cukierni, która znajdowała się obok kościoła św. Krzyża. Zajęło nam to cały dzień, ponieważ dookoła wszystko płonęło i wszędzie były strzelaniny, więc musieliśmy się chować. W końcu w nocy dotarliśmy do tej cukierni, w której piwnice były bezpieczne, i tam przez jakiś czas mieszkaliśmy z dziadkiem i babcią. Gdy zaczęła się okupacja, to od razu przestało działać światło. Tak więc na początku korzystaliśmy z lampki na baterie, a później z lampy naftowej lub karbidowej, i przy takim oświetleniu się uczyłem.
Mój dziadek początkowo był biedny, ale pracował dzień i noc, a podczas pierwszej wojny światowej dostał kontrakt na produkcję herbatników dla Niemców, przez co zaczął dobrze prosperować. Później dorobił się pięciu, a może nawet sześciu cukierni i dwóch fabryk, w których produkował wszystko, począwszy od czekolady aż do chleba. To on pierwszy zawiesił polską flagę na dachu Prudentialu, najwyższego przedwojennego budynku w Warszawie, który został ostrzelany tuż po wybuchu powstania. Tak więc mój dziadek był bardzo dzielny, co także pokazał ocalając budynek z piekarnią podczas ataku Niemców. Więc tak wyglądało życie w czasie wojny. Były strzelaniny, Niemcy łapali ludzi, których czasami od razu zabijali na ulicy. Później zaczęli rekrutować ludzi do pracy w obozach w Niemczech. I w takich warunkach przeżyłem do 1944 roku, do wybuchu Powstania Warszawskiego.

Jaka była reakcja warszawiaków na jego wybuch? Jak zmieniło się wasze życie?
Ludzie byli bardzo szczęśliwi, śpiewali piosenki i próbowali się organizować, budowali barykady, zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Poza tym zaczęto wykorzystywać niemieckie głośniki do odtwarzania patriotycznych piosenek. Niestety Niemcy mieli przewagę i po jakimś czasie zaczęli zdobywać dzielnicę za dzielnicą. Mieli artylerię oraz dużą armatę, która strzelała ogromnymi pociskami, nazywała się Big Bertha i znajdowała się na stacji kolejowej. Atakowali nas i bombardowali także z samolotów, które były niezagrożone, ponieważ powstańcy nie mieli broni przeciwlotniczej. Gdy zaczęły spadać bomby, a budynki zaczęły płonąć, to wszyscy przenieśli się z ich górnych części do piwnic, bo tam było najbezpieczniej. Jako że kamienice były postawione jedna obok drugiej, to zrobiono dziury w ścianach i można było tymi piwnicami przechodzić bezpiecznej niż ulicą, gdzie zawsze ryzykowało się życie, ponieważ trwały tam strzelaniny. Natomiast ja ze starszym kuzynem Januszem Ratajczakiem codziennie chodziłem do drukarni i roznosiłem „Biuletyn Informacyjny”.

Andrzej Rawicz podczas Powstania Warszawskiego jako 10-letni chłopiec był kolporterem „Biuletynu Informacyjnego” / Foto: WOJTEK MAŚLANKA/NOWY DZIENNIK

Czyli w ten sposób, jeszcze jako dziecko, włączył się Pan czynnie do udziału w powstaniu.
Tak, miałem wtedy tylko 10 lat. Natomiast moi starsi koledzy byli bardziej dzielni, rzucali koktajle Mołotowa, obcinali przewody do elektrycznych pojazdów pancernych i walczyli. W Śródmieściu przez pierwszych 30 dni było w miarę spokojnie. Jednak Niemcy mieli snajperów i samoloty, z których nas ostrzeliwali i bombardowali, przez co w centrum Warszawy były pożary i wszędzie latały pociski. Ja ze starszym kuzynem chodziłem i roznosiłem gazety. Jedną jej połowę zajmowały wiadomości, a drugą ogłoszenia, ponieważ wielu ludzi nawzajem się poszukiwało się. Miasto było podzielone. W jednej części byli Niemcy, a w drugiej Polacy. Pamiętam, jak upadło Stare Miasto, które w ciągu trzech może czterech tygodni całkowicie zostało zniszczone. Pamiętam też ludzi wychodzących z kanałów, którzy w ten sposób przemieszczali się ze Starego Miasta do Śródmieścia. Dlatego też Niemcy wrzucali do kanalizacji gaz, ręczne granaty itd. W końcu wojska niemieckie zaatakowały Śródmieście. Piątego września, pięć minut po godzinie szóstej rano usłyszeliśmy „stukanie” samolotu bombowego (samolot Junkers Ju 87 Stuka [Sturzkampfflugzeug] tzw. stukacz – przyp. WM), który nadleciał nad nasz dom na ul. Świętokrzyskiej. Wówczas spadły na nas dwie bomby, które zabiły dziadka Bronisława Żmijewskiego i ciocię Halinę oraz sześciu innych ludzi. My ocaleliśmy, ponieważ schowaliśmy się w małym pomieszczeniu w piwnicy pod dużym, głównym piecem tej piekarni, zbudowanym z cegieł. Prócz mnie była tam także ciocia Hela, kuzyn Janusz Ratajczak i babcia Amelia. Gdy w budynek uderzyła pierwsza bomba, to zamykające się drzwi przygniotły rękę cioci, a gdy spadła druga bomba to drzwi trochę się poluzowały, ale ciocia miała już złamaną rękę. Przed tym atakiem dziadek w nocy piekł chleb dla ludzi i najprawdopodobniej pilot tego samolotu widział dym i nas zbombardował. Takie ataki przeżyliśmy w kilku miejscach. Ze zniszczonego budynku przy ul. Świętokrzyskiej w nocy przeszliśmy specjalnie wykopanym rowem przez Aleje Jerozolimskie do Śródmieścia. Tam spędziliśmy parę dni i znowu zbombardowany został dom obok nas. Tak więc poszliśmy do innej ciotki, której dom się spalił kilka dni później. W końcu dostaliśmy się do budynku, w którym w piwnicy był bunkier z powstańcami. Był on naprzeciwko Politechniki Warszawskiej, więc było bezpiecznie, ponieważ samoloty nie chciały bombardować miejsc, w których są Niemcy, a oni tam właśnie się znajdowali. Cały czas trwała wymiana ognia pomiędzy powstańcami i Niemcami. W trakcie powstania podczas niemieckich ataków najgorsze były tzw. ryczące krowy, czyli wyrzutnie rakietowe (Nebelwerfery – przyp. WM) podobne do katiuszy używanych przez Rosjan, które jak leciały, to wydawały odgłos podobny do ryczących krów, a jak spadły, to wywoływały pożary. Pamiętam, gdy zniszczono dom na ul. Widok, to było w nim około 50 zabitych osób, których zwłoki później wyciągnięto na zewnątrz i musieliśmy obok nich chodzić. Dramatycznie wyglądał też człowiek na noszach, obok którego leżały dwie pielęgniarki. Wszyscy zostali zastrzeleni. Trupy leżały wszędzie, a zabici byli chowali tam, gdzie tylko był kawałek ziemi. Ludzie modlili się przy takich prowizorycznych ołtarzykach zrobionych na podwórkach. Było wiele przemocy i dramatu. Ukraińcy służący w niemieckiej grupie szturmowej wykończyli sporo ludzi na Starym Mieście. Polewali ich benzyną i zapalali. Z kolei Niemcy atakowali szpitale. To było okrutne.
Gdy powstanie upadło, musieliśmy maszerować do obozu przejściowego w Pruszkowie. Tam okazało się, że babcia jest za stara do pracy, ja za młody, a ciocia ma złamaną ręką na temblaku, więc Niemcy wsadzili nas do pociągu i wysłali do obozu koncentracyjnego w Auschwitz. Ludzi, którzy mogli pracować, wysyłali gdzie indziej, do Niemiec, do obozów pracy. A my jechaliśmy w tym wagonie bez dachu przez ponad 30 godzin. W dodatku padał deszcz. Na szczęście, gdy pociąg zatrzymał się w Krakowie i było już ciemno, to jacyś dobrzy ludzie otworzyli drzwi do naszego wagonu i 78 osób z niego uciekło, a pociąg pojechał dalej. Uratowali nas najprawdopodobniej kolejarze, ale niestety nie wiem, kim byli ci ludzie. Bardzo bym chciał ich odnaleźć, żeby im podziękować, bo gdyby nie oni, to w Auschwitz pozostałby po nas chyba tylko dym i popiół. Nie wiem też co się stało z pozostałymi uciekinierami z transportu, ale nasza czwórka – babcia, ciocia, kuzyn i ja – zostaliśmy na chwilę zabrani do jakiegoś domu, gdzie mogłem się wykąpać po raz pierwszy od kilku tygodni. Jako że mieliśmy krewną w Rozprzy niedaleko Piotrkowa to później do niej pojechaliśmy i tam spędziliśmy resztę wojny.

Andrzej Rawicz podczas Powstania Warszawskiego jako 10-letni chłopiec był kolporterem „Biuletynu Informacyjnego” / Foto: WOJTEK MAŚLANKA/NOWY DZIENNIK

Powróćmy to tematu związanego z gazetami, które Pan wraz z kuzynem roznosił podczas powstania. Jak to wyglądało?
Zawsze rano szliśmy do drukarni, gdzie pewien człowiek ręcznie drukował „Biuletyn Informacyjny”. Na jednej stronie były aktualne wiadomości z kraju i ze świata, a na drugiej ogłoszenia związane z poszukiwaniem zaginionych ludzi. Braliśmy pewną liczbę kopii i je roznosiliśmy. Zawsze zatrzymywaliśmy po jednej lub dwie sztuki dla naszej rodziny, mieszkającej na ul. Świętokrzyskiej. Była to bardzo niebezpieczna praca, ponieważ były strzelaniny, spadały bomby z samolotów i wszystko dookoła się paliło. Po kilkudziesięciu latach, gdy odwiedziłem Polskę, to wraz z kuzynem Januszem Ratajczakiem przekazaliśmy do Muzeum Powstania Warszawskiego te gazety, które udało nam się przechować. Jedną zatrzymałem sobie na pamiątkę. Na jej frontowej stronie jest m.in. artykuł tym, jak alianci lądują w południowej Francji.

Wspomniał Pan, że Pańska mama przed wybuchem wojny pracowała w cukierni dziadka. Co się z nią działo w trakcie powstania?
Mojej mamy Krystyny nie widziałem bardzo długo. Ona działała w Armii Krajowej i miała tytuł pielęgniarki, ale nią nie była. Wszystko było utrzymywane w sekrecie, więc nie wiedziałem, czym dokładnie się tam zajmowała, ale była na linii walczących. Gdy została aresztowana, to Niemcy wybrali ją do grupy osób, które miały iść przed czołgiem jako żywa tarcza. Na szczęście w straży pożarnej, która gasiła pożary po niemieckiej stronie, byli Polacy i jeden ze strażaków powiedział, że ona jest jego siostrą, i w ten sposób wyciągnął ją z tej grupy i uratował. Niestety my ciągle nie wiedzieliśmy, gdzie ona jest, a mój tata w tym czasie był w Anglii. Mamę odnaleźliśmy dopiero na wiosnę 1945 roku, gdy byliśmy już w Rozprzy.

Jak wówczas, już po powstaniu, wyglądało Wasze życie?
Pamiętam jak w Rozprzy Rosjanie gonili Niemców. Oni nie brali ich jako jeńców, tylko do nich strzelali, zabijali ich, a później ściągali im ubrania i buty, które zabierali. Na polach w Rozprzy widziałem kilkanaście wojskowych trupów. A ja jako dziecko wraz z kolegami bawiłem się tym, co było w okolicy, np. pozostawioną niemiecką armatę przeciwlotniczą wykorzystywaliśmy jako karuzelę. Jeden kręcił kołem, a drugi na nim siedział. Poza tym rozbieraliśmy pociski i wyciągaliśmy z nich proch, który wkładaliśmy do różnych rzeczy, które po jego podpaleniu latały po całej okolicy, co było dla nas zabawne. Gdy rosyjskie wojsko przeszło na zachód, to w końcu wróciliśmy do Warszawy. Tam odnaleźliśmy ruiny naszego domu, wynajęliśmy dwóch ludzi i odkopaliśmy zwłoki dziadka i cioci, które leżały w piwnicy. Nad nimi były gruzy z pięciu pięter. Gdy ich wyciągnęliśmy z tych prowizorycznych grobów, to pomalowaliśmy białym ługiem ich ciała, które były zagrzebane i leżały w ziemi ponad rok, po czym pochowaliśmy na cmentarzu na Powązkach. Wraz z mamą, która wówczas pracowała jako barmanka w restauracji Victoria, zamieszkaliśmy przy ul. Poznańskiej. Natomiast ja znalazłem zniszczony i wypalony sklep z ryngrafami Matki Boskiej, które później malowałem farbą i sprzedawałem na ulicy. Z kolei mama przynosiła mi z restauracji wosk z wypalonych świec, więc go topiłem i robiłem z niego świeczki, które również sprzedawałem. Dzięki temu mogłem sobie później kupić bułkę z szynką i serem. Była to najlepsza kanapka na świecie. Później na jakiś czas mama wysłała mnie do Jeziornej do szkoły, gdzie mieszkałem wraz z rodziną jej dyrektora. Spędziłem tam około pięciu miesięcy po czym wróciłem do Warszawy. Wtedy już mój tata, który był skazany przez Rosjan na śmierć, zaaranżował naszą ucieczkę z Polski do Anglii.

Ojciec Andrzeja Rawicza – Józef Rawicz-Szabuniewicz – był polskim i brytyjskim oficerem lotniczym / Foto: ARCHIWUM ANDRZEJA RAWICZA

Jak wyglądała ta ucieczka?
Do Warszawy przyjeżdżały ciężarówki z UNRRA z pomocą i jedzeniem, i mieliśmy zostać zabrani przez pewną grupę dostawców, których niestety nigdy nie odnaleźliśmy. Na szczęście byli także inni Polacy, którzy prowadzili podobne akcje i przyjeżdżali z takimi transportami do Warszawy. No i z nimi uciekliśmy. Najpierw polecieliśmy samolotem transportowym DC-3 z Warszawy do Krakowa, gdzie dostaliśmy się do kardynała Stefana Sapiehy, na którego posesji był konwój wojskowych samochodów. Tam nocą prawie 200 osób zostało załadowanych na ciężarówki, które później pojechały do Czechosłowacji. Na granicy oczywiście zatrzymali nas Rosjanie, ale nie sprawdzali tych pojazdów, ponieważ kierowcy dali im wódkę i kiełbasę, a oni tylko kopnęli w opony i puścili nas dalej. W ten sposób dotarliśmy do Niemiec, gdzie na lotnisku odebrał nas tato, który tam wyrobił nam paszporty, wizy i różne papiery. Stamtąd pociągiem poprzez Europę dotarliśmy do Wielkiej Brytanii. Mama była ubrana w mundur Women’s Army Corps, a ja w swoje normalne ubrania i tak dojechaliśmy do Dover w Anglii, gdzie poszedłem do szkoły prowadzonej przez benedyktynów.

Proszę jeszcze powiedzieć coś więcej o Pańskim ojcu.
Mój tata Józef Rawicz-Szabuniewicz był nadzwyczajnym człowiekiem. Urodził się na Białorusi, gdzie dziadek niedaleko Mińska miał swoją posiadłość. Tata mając 14 lat zapisał się do wojska i walczył z Rosjanami. Po Cudzie nad Wisłą rozpoczął studia na politechnice, ale po krótkim czasie został namówiony przez polski wywiad, żeby został szpiegiem w Rosji, ponieważ pochodził z tamtych rejonów. Trzy miesiące studiował historię Osipa Gwardiaka, rosyjskiego oficera, który był w NKWD. W Rosji dostał się na kurs dowódców i zaczął służyć w rosyjskim wojsku, a nawet został szefem NKWD na Białorusi. Niestety miał łącznika, który go wydał. Rosjanie go złapali i wsadzili do więzienia oraz skazali na śmierć. Na szczęście później doszło do wymiany szpiegów i został on zamieniony za 13 polskich komunistów. Jak widać, mój tata był bardzo ważnym szpiegiem i musiał bardzo narazić się NKWD. Po powrocie do Polski studiował inżynierię. Początkowo uczył się w Szkole Podchorążych Lotnictwa Polskiego, przez dwa lata służył w pułku lotniczym, a później ukończył studia na Politechnice Lwowskiej. Prowadził też szkołę latania na szybowcach w Ustrzykach. W ten sposób były prowadzone szkolenia dla pilotów, ponieważ nie było wtedy zbyt dużo samolotów. Pracował także jako konstruktor nad budową lekkiego bombowca PZL Łoś i zaprojektował jego kadłub. Jako że był także świetnym narciarzem, to w 1938 r. trenował i przygotowywał polskich narciarzy na olimpiadę, która miała być w 1940, ale ze względu na wybuch wojny nigdy się nie odbyła. Po zajęciu Polski przez Niemców jego eskadra otrzymała rozkaz, żeby ewakuować samoloty z kraju. Tak więc wylecieli z Polski, ale z powodu braku paliwa musieli lądować na rumuńskiej granicy. Tam trafili do rumuńskiego obozu, skąd mój tata w jakiś sposób się wykupił. Następnie przez Grecję trafił do Marsylii we Francji, gdzie z francuskimi lotnikami chciał walczyć przeciwko Niemcom. Widząc, że oni nie mają takiego zamiaru, poszedł do Ambasady Brytyjskiej i zapytał, czy nie potrzebują lotników do swojej armii. Okazało się, że tak, i chętnie go przyjęli do RAF-u (Królewskich Sił Powietrznych). Walczył w Bitwie o Anglię, podczas której zestrzelił dwa lub trzy niemieckie samoloty. Niestety również on został zestrzelony i wpadł do Kanału Angielskiego (znanego także jako kanał La Manche – przyp. WM), gdzie spędził wiele godzin w lodowatej wodzie. Na szczęście został uratowany. Szybko wyzdrowiał i powrócił do służby. Jako że był bardzo dobrym instruktorem, to został przydzielony do szkolenia pilotów, chociaż osobiście bardziej chciał latać i walczyć z Niemcami. Dlatego też ciągle spierał się z polskimi władzami wojskowymi, które chciały, żeby jednak trenował innych. Gdy była okazja i czas, to mógł latać i w sumie wylatał ponad 20 tysięcy godzin, co ma wszystko odnotowane w swoich dziennikach lotniczych. W Royal Air Force miał stopień wing commander, a w Wojsku Polskim był pułkownikiem. Po wojnie Anglicy pozwolili mu zostać pięć lat w Wielkiej Brytanii, ale chcieli go zdegradować do stopnia kapitana, co wiązało się z mniejszym uposażeniem i stanowiło ujmę na żołnierskim honorze. Wiedział też, że nie może wrócić do Polski, bo zniszczą go Rosjanie. Dlatego zdecydował się wyemigrować do Ameryki, gdzie już mieliśmy rodzinę – wujka w Dayton w stanie Ohio. Znaleźliśmy się tam w grudniu 1949 r. Tata przeszedł tam dwa zawały, ale dostał pracę we Wright-Patterson Air Force Base, gdzie sprawdzał samoloty pod kątem jakości, i nie pozwolono mu odejść na emeryturę, dopóki nie skończył 78 lat. Natomiast ja poszedłem do szkoły, najpierw na kilka miesięcy do podstawowej, po czym przenieśli mnie do drugiej klasy liceum. Miałem wtedy 16 lat i w związku z chorobą taty musiałem pracować. I wtedy znów zacząłem dostarczać gazety do różnych prenumeratorów, wśród których był m.in. emerytowany generał lotnictwa, z którym często rozmawiałem. Po ukończeniu szkoły średniej zrobiłem inżynierię mechaniczną, a później przemysłową i rozpocząłem swoją karierę zawodową.

Książka lotów Józefa Rawicza-Szabuniewicza / Foto: WOJTEK MAŚLANKA/NOWY DZIENNIK

Rozmawiał Wojtek Maślanka

Powyższa rozmowa jest zapisem fragmentu dźwiękowego materiału przygotowanego w ramach projektu „Świadkowie historii„, realizowanego przez Wojciecha Maślankę. Pełną rozmowę można wysłuchać na kanale YouTubeŚwiadkowie historii„.

Andrzej Rawicz będzie gościem wernisażu wystawy „Barwy Powstania Warszawskiego”, który odbędzie się 31 lipca o godz. 7:00 wiecz. w Konsulacie Generalnym RP w Nowym Jorku. Ekspozycję powstańczych koloryzowanych zdjęć będzie można oglądać na zewnątrz konsularnego budynku do początku października.

Podobne artykuły

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE

baner