Tomasz Deptuła
Z ostatniego spisu ludności USA wynika, że wskaźnik urodzeń jest najniższy od 40 lat i wynosi około 1,6 na każdą kobietę w wieku prokreacyjnym. To dane, nad którymi politycy przechodzą do porządku dziennego, bo gdy efekty tych odczytów dadzą o sobie znać, ich kariery dawno się skończą. Demograficzna bomba zegarowa tyka jednak powoli, acz nieubłaganie. A gdy wybuchnie – może dojść do zapaści instytucji uważanych dziś za filary organizacji społecznej.
Według raportu opublikowanego przez Krajowe Centrum Statystyk Zdrowia CDC w 2023 r. urodziło się w USA 3 591 328 dzieci, co w przeliczeniu daje około 54,4 urodzeń na każde 1000 kobiet w wieku rozrodczym. To o około 74 000 mniej urodzeń niż w latach 2022 i 2021, kiedy rodziło się po 3,67 mln dzieci. Poprzedni najniższy wynik odnotowano w 2020 r., kiedy na 1000 kobiet w wieku od 15 do 44 lat przypadało 56 urodzeń na każde 1000 kobiet w wieku od 15 do 44 lat. Ale to był wyjątkowy rok pandemii.
ZASTĘPOWALNOŚĆ JAKO PRIORYTET
Wskaźnik 1,6 to powód do zmartwień nie tylko dla demografów. Za poziom zastępowalności pokoleń jest ogólnie uważany poziom 2,1. A jeśli uwzględnić wzrost współczynnika zgonów w Stanach Zjednoczonych z powodu takich czynników jak Covid, oraz szybkie starzenie się, i co za tym idzie wymieranie pokolenia wyżu demograficznego, a na dodatek epidemię opioidów, to aby mieć zdrowe wskaźniki, powinniśmy tak naprawdę zbliżyć się do poziomu 2,3 lub 2,4 – twierdzą demografowie.
Ponieważ wskaźnik urodzeń jest znacznie niższy od poziomu zastępowalności długotrwałe utrzymywanie się trendu będzie miało ogromne, i to negatywne, konsekwencje gospodarcze. Tu nie będzie miejsca na polityczne gry – demografia to przede wszystkim twarda matematyka, w której niewiele jest miejsca na jakiekolwiek manipulacje. To od liczby osób w wieku produkcyjnym, a jednocześnie konsumentów wydających najwięcej pieniędzy zależą wskaźniki wzrostu PKB. Od przyrostu naturalnego i/lub przyzwolenia na imigrację zależy przyszłość zarówno przyszłych pokoleń, jak i obecnych emerytów – poczynając od sektora oświaty i liczby młodych ludzi uczących się w szkołach i na uczelniach po wysokość świadczeń dla seniorów. Tymczasem zmieniły się preferencje i wybory młodych kobiet, które coraz później (jeśli w ogóle) decydują się na macierzyństwo.
INNI TEŻ MAJĄ PROBLEMY
Długowieczność i brak zastępowalności pokoleń to wyzwanie dla systemów świadczeń socjalnych w krajach rozwiniętych, już i tak poważnie obciążonych wysokimi kosztami leczenia i rosnącą liczbą osób pobierających świadczenia emerytalne.
Te problemy są najmocniej widoczne w Europie. W Polsce już teraz notuje się ujemny przyrost demograficzny. Stary Kontynent się starzeje, zmniejsza się też udział Europejczyków w liczbie ludności świata. 60 lat temu stanowili oni około 25 procent mieszkańców globu, obecnie jest to niespełna 11 procent, a tendencja spadkowa ma się utrzymać. W roku 2050 udział ludności Europy zmniejszy się do około 8 procent. Choć dla krajów europejskich wzrost dzietności i doprowadzenie do dodatniego przyrostu naturalnego byłyby bardzo pożądane, jest to niezwykle trudne do osiągnięcia. Przypomnijmy tu nikłe efekty programu 500+ (obecnie 800+) nad Wisłą. Podobny problem mają także szybko starzejące się Japonia i Korea.
To demografia, a nie ekonomia może przesądzić o marginalizacji jeszcze w tym stuleciu całych społeczeństw uznawanych dziś za bogate. Problem ten widać nie tylko na Starym Kontynencie, Ameryce czy w Rosji. Odczuwają go także Chiny, gdzie poziom dzietności jest niski, co jest pokłosiem restrykcyjnej polityki kontroli urodzeń, stosowanej przez państwo w ubiegłym stuleciu. Sztuczna regulacja i tzw. polityka jednego dziecka doprowadziły też do zachwiania równowagi płciowej w chińskim społeczeństwie, a w przyszłości będzie miała negatywny wpływ na piramidę demograficzną. Chiny w najbliższych dziesięcioleciach będą musiały uporać się z procesem postępującego starzenia się społeczeństwa, co już teraz przekłada się na spowolnienie tempa wzrostu gospodarki Państwa Środka.
Wiele innych krajów boryka się z podobnymi lub nawet poważniejszymi problemami demograficznymi. Jest więc od kogo się uczyć, i to nie tylko na sukcesach, ale i na błędach popełnianych przez bogate społeczeństwa. Nie jest łatwo o wskazanie łatwych rozwiązań. Także przed Stanami Zjednoczonymi stoi wiele wyzwań i trudnych wyborów, z których zaniechanie wydaje się najgorszą opcją. W grę wchodzi przyjęcie znaczącej reformy imigracyjnej, pozwalającej na zapewnienie dopływu wystarczającej liczby ludzi w wieku produkcyjnym, aby zapewnić funkcjonowanie systemów opieki społecznej, albo poszukiwanie rozwiązań wspierających młode rodziny w decyzjach o posiadaniu większej liczby dzieci. Ani jedno, ani drugie rozwiązanie nie może budzić entuzjazmu po prawej stronie sceny politycznej. Prawdę mówiąc, biorąc pod uwagę atmosferę sporów, można je raczej uznać za political fiction.
SYSTEM EMERYTALNY W OPAŁACH
Można się pocieszać, że dzięki imigracji (nawet ograniczonej) i większemu przyrostowi naturalnemu w niektórych grupach rasowych i etnicznych społeczeństwo amerykańskie będzie się jednak starzeć wolniej od europejskich. Samo zwiększanie imigracji nie wystarczy, bo nowo przybyli choć rzeczywiście wpływają np. na ograniczenie deficytu Social Security, ale go nie eliminują. System emerytalny jest najbardziej widocznym barometrem nadchodzących kłopotów, bo na świadczenia każdego z beneficjentów pracuje statystycznie coraz mniej osób zawodowo czynnych.
Ekonomiści wskazują na kolejne kroki na rzecz ratowania systemu emerytalnego, które należałoby podjąć. Jednak w większości wypadków trudno sobie wyobrazić uzyskanie politycznego poparcia dla tych pomysłów. O kolejnym podniesieniu wieku emerytalnego trudno nawet pomyśleć, skoro w USA jest to obecnie 67 lat, i to niezależnie od płci. Podobnie niepopularna jest także koncepcja podwyższenia wysokości składki emerytalnej, płaconej obecnie w połowie przez pracodawców i w połowie przez pracowników.
Podwyższanie wieku emerytalnego to normalna tendencja w krajach zachodnich. W USA, gdzie od lat mówi się zbliżającym się kryzysie systemu Social Security, taką decyzję podjęto już kilkadziesiąt lat temu: na przełomie lat 80. i 90. Wiemy, że wszyscy urodzeni po roku 1960 osiągną pełny wiek emerytalny po skończeniu 67 lat. Nawet takie kraje, jak Francja czy Włochy, które szczyciły się niskim wiekiem emerytalnym, próbują go podwyższać Przemawiają za tym nie tylko względy ekonomiczne i kłopoty budżetowe. Wydłuża się także średnia życia mieszkańców krajów Zachodu, poprawia się też ich stan zdrowia. Wiele osób chce wydłużać okres swojej zawodowej aktywności. Tak jest na przykład w USA, gdzie nie ma obowiązku przejścia na emeryturę, bez względu na osiągnięty wiek.
Niezależnie od politycznych sporów i ideologicznych podziałów dzielących amerykańskie społeczeństwo reformy stają się jednak kwestią coraz bardziej palącą. Rachunek za grzech zaniechania zapłaci nie tylko pokolenie wyżu demograficznego, które niedługo w całości znajdzie się na emeryturze, ale także i młodsze generacje, które będą musiały pracować nie tylko na rzesze emerytów, ale także na zaciągnięte przez nich długi. Demografii, w odróżnieniu od wyborców, nie da się oszukać.