Język nienawiści jest niemal jedynym, jakim przemawiają do siebie ścigający się o publiczne urzędy i stanowiska zawodnicy.
Eliza Sarnacka-Mahoney
„W coś trzeba nie wierzyć” – mówiła niezawodna Maria Czubaszek, zyskując sławę wybitnej puentolożki już za swego życia, ale szczególnie po nim. Celowała w zmuszaniu człowieka do refleksji nieoczekiwanych, czasem wywrotowych.
– Bo po prostu odmawiam wierzyć w to, że… – ileż razy w życiu tak właśnie zaczynałam zdanie. Nie zliczę. Wiem, że częstotliwość wzrastała wraz ze wzrostem moich dzieci, bo dzieci, przynajmniej w moim pojęciu, należy przysposabiać do życia pozytywnie, uzbrajać w siłę. Okazji, by się przekonały, jak może być niefartowne, niesprawiedliwe, bolesne i z gruntu podłe, będą przecież miały w przyszłości wystarczająco, a fundament pod to ich przyszłe życie wylewa się, podobnie jak pod budynek, tylko raz. Od jego mocy i stabilności zależeć będzie jaki opór stawią warunkom zewnętrznym, na które będą wystawione.
– Nie wierzę, że to było z góry zaplanowane – mówiłam więc w obliczu jakiegoś wykluczenia czy przykrości, z której się zwierzały. – Nie wierzę, że oni będą do tego zdolni – uspokajałam, kiedy indziej. – Nie wierzę, że ktoś może tak w ogóle myśleć! – zapierałam się w słowach jak w drzwiach, których nie dałam zamknąć, by wyłuszczyć następnie całą listę argumentów, które opierały się na zdrowym rozsądku, logice, kompasie moralnym.
– Nie wierzę, że do tego dojdzie. Tak też mówiłam i, co ciekawe, nawet sama w to wierzyłam. Wierzyłam, że w to autentycznie nie wierzę. W coś trzeba nie wierzyć. Odurzona własną biografią, która po zerwaniu żelaznej kurtyny zawiodła mnie w życiu w miejsca, o jakich w dzieciństwie tylko śniłam, nie wierzyłam, że świat niczego się w ostatnim stuleciu nie nauczył. A dzisiaj, zjednoczony pod wspólną chorągwią internetu, pomniejszony do rozmiaru globalnej wioski, na myśl o tym, że podziały i chore ambicje mogłyby zagrozić jego pokojowi i spokojowi, będzie tylko wzdrygał się z odrazą.
Wygląda na to, że to mierzymy się z najbardziej niebezpiecznym momentem w historii od kilkudziesięciu lat – krzyczą do nas od tygodnia nagłówki w mediach, w miarę jak niczym dywan rozwija się przed naszymi oczami kolejna nieoczekiwana wojna, tym razem w Strefie Gazy. Tylko – czy na pewno nieoczekiwana? Historycy, wśród nich Yuval Harari, już wbili nam w bok szpilę i powiedzieli, że to my jesteśmy nieoczekiwani. My wszyscy, którzy po zerwaniu żelaznej kurtyny wpadliśmy w (o, jakże przedwczesną!) euforię, że po tak mocnym doświadczeniu ciemności i podziału, a ledwie chwilę wcześniej – bezdennego zła i okrucieństwa najgorszej wojny w ludzkiej historii już nigdy nie znajdziemy w sobie nawet dymu chęci, nie mówiąc o iskrze czy ogniu, by przechodzić przez podobne piekła raz jeszcze.
Gdy piszę te słowa, mija ósmy dzień rozlewu krwi na Bliskim Wschodzie. Mija 600 dzień wojny w Ukrainie. Mija dzień ciszy wyborczej przed wyborami parlamentarnymi w Polsce. W mojej geograficznej części świata właśnie też minęło lato. Po wczorajszej wichurze i spadku temperatury drzewa jak za machnięciem niewidzialnej kosiarki zrobiły się na wpół nagie, nie wszystkie zdążyły nawet zmienić kolor liści. Śnięta w nocy przymrozkiem trawa straciła swój odcień zieleni. Wygląda jak mokry, szary papier dodatkowo przydeptany ciężkim butem.
Bronię się, ale coraz trudniej jest mi utrzymywać wiarę w to, że jest coś, w co nie wierzę.
Jesteśmy za mądrzy, za wykształceni, by dać się skosić pandemii jak moja trawa pod oknem zębom przymrozku? Proszę, zdobywcy kosmosu szykujący się do programu komercyjnych wycieczek okołoziemskich, a podłożyliśmy się tej pandemii jak dzieci, nie mieliśmy szans wobec jej wszechstronnej, zmiennej natury.
Za bardzo nam zależy na naszych ojczyznach, na ich przyszłości, by nie znaleźć z naszymi politycznymi przeciwnikami minimum wspólnego języka? „Oglądałam debatę i powiem ci, tego się nie dało przełknąć. Z tych kłótni i z tego języka już nic dobrego nie będzie” – powiedziała mi znajoma Polka nawiązując do słynnej już dzisiaj debaty sześciu, przeprowadzonej w polskiej TVP tydzień przed wyborami.
Po tej stronie świata jest jeszcze gorzej. Język nienawiści jest niemal jedynym, jakim przemawiają do siebie ścigający się o publiczne urzędy i stanowiska zawodnicy, a wizja wojny domowej, wykluwająca się na kanwie ich słów i wizji, zdaje się ich bardziej cieszyć niż przerażać.
Za dużo przeszliśmy jako ludzkość, by wracać do tego, co nigdy nie działa? Do wojen, do mordowania się w imię subiektywnych przekonań, do fizycznej przemocy, by złamać nią moralnego ducha? Do zwyciężania kłamstwem, do rządzenia pogardą? Kłamstwo ma krótkie nogi. Pogarda jako narzędzie dyscyplinowania tłumu jeszcze krótsze. Pogrążamy się w wojnach, w kłamstwie, w pogardzie. Z pełną świadomością, z pełnym oddaniem.
Choć nie wiem, czy wciąż jest coś, w co nie wierzę, pociesza mnie, że na szczęście nie wierzę we wszystko. Jeszcze nie wierzę, że nie mamy przyszłości. Patrzę w oczy kotu, który miauczy zaniepokojony zmianami na zewnątrz. Łatwiej uspokoić kota niż siebie, więc mówię mu: tak tylko się porobiło, że trzeba na chwilę wyhamować. Strząsnąć z siebie liście, którymi obrośliśmy, żeby przyjrzeć się temu, co nagie i wspólne dla wszystkich, naszemu rdzeniowi, naszym kościom. Złapać dystans i perspektywę. I chwilowo skoncentrować się tylko na gaszeniu ognia tam, gdzie musi być ugaszony jak najszybciej, nie zadręczając się, co będzie dalej – zimą, wiosną, latem, następnej jesieni. A jeśli pojawi się promień słońca, cieszyć się nim i nie odkładać tej radości na później. Jeśli pojawi się promień nadziei – chwytać go i owijać się nim jak kołem ratunkowym.
„Z największych nieszczęść wyrastają największe cuda” – to już nie Maria Czubaszek, to Jean de La Bruyere, XVII-wieczny filozof i tłumacz starożytnych dzieł ojca botaniki Teofrasta. Kota już tym nie męczę, ale zostawiam z tym Państwa. Myślę, że to wywrotowa refleksja, godna przemyślenia w obecnej chwili.