W oryginalnym składzie pięciu państw grupa BRICS liczyła ponad 40 procent ludności świata, zajmowała 30 proc. powierzchni globu i wytwarzała około 25 proc. produkcji przemysłowej
Tomasz Deptuła
W Republice Południowej Afryki odbył się szczyt państw próbujących pokazać, że świat może rozwijać się bez bogatego Zachodu. Grupa BRICS, w skład której wchodzą Brazylia, Rosja, Indie, Chiny oraz RPA, jeszcze się powiększy. To, czy ilość przejdzie w jakość, to już zupełnie inna sprawa. Co nie znaczy, że inicjatywom podejmowanym w opozycji do USA i świata atlantyckiego nie należy przestać przyglądać się z uwagą.
Przed szczytem media żyły przede wszystkim spekulacjami, czy w Johannesburgu pojawi się prezydent Rosji Władimir Putin, za którym wydano międzynarodowy list gończy. RPA zapewniała nietykalność, ale ponieważ kraj ten jest sygnatariuszem wszystkich cywilizowanych porozumień i konwencji, Kreml postanowił nie ryzykować. Dużo ciekawsze okazało się, o czym i dlaczego chciano rozmawiać. Bo BRICS nie można zlekceważyć. W oryginalnym składzie pięciu państw grupa liczyła ponad 40 procent ludności świata, zajmowała 30 proc. powierzchni globu i wytwarzała około 25 proc. produkcji przemysłowej. Na papierze była to więc potęga, która jeszcze zwiększy swój potencjał po dołączeniu takich krajów, jak Argentyna, Egipt, Etiopia, Arabia Saudyjska oraz Zjednoczone Emiraty Arabskie. Z tej ostatniej grupy za największą niespodziankę uznaje się dołączenie Saudyjczyków, strategicznych sojuszników USA na Bliskim Wschodzie.
BAĆ SIĘ CZY NIE?
Czy świat Zachodu (USA, Europa, Kanada, Australia itd.) powinien obawiać się ekspansji BRICS? Odpowiedź na to pytanie nie jest prosta. Z jednej strony rosnący potencjał grupy może ułatwić jej rywalizację ze Stanami Zjednoczonymi, Unią Europejską i innymi podmiotami, które do tej pory należały do części świata dominującej gospodarczo nad biedniejszym Trzecim Światem czy Południem. To próba politycznego i gospodarczego obejścia Zachodu – pokazania, że świat może się obyć bez najbogatszego miliarda mieszkańców, często obciążonych piętnem byłych kolonizatorów.
BRICS mimo organizowanych z medialnym przytupem szczytów i antyzachodnich, a raczej antyamerykańskich deklaracji ma jednak poważne słabości. Przede wszystkim wciąż pozostaje nie do końca sformalizowaną grupą. Jedyną wspólną instytucją jest stworzony przez porozumienie Nowy Bank Rozwoju (New Development Bank), którego celem jest wspomaganie gospodarek krajów zaliczanych do grupy oraz stworzenie alternatywy dla kontrolowanych przez USA i Zachód instytucji finansowych – Międzynarodowego Funduszu Walutowego oraz Banku Światowego.
WOJNA Z DOLAREM
Jednym z zadań stojących przed instytucją finansową BRICS jest „dedolaryzacja” światowej gospodarki, czyli tworzenie podstaw nowego systemu finansowego i międzynarodowego bez amerykańskiego dolara jako globalnej waluty rezerwowej. Już teraz kraje BRICS próbują rozliczać między sobą transakcje we własnych walutach zamiast w „zielonych”. W BRICS zaczęto już nawet mówić o stworzeniu własnego systemu finansowego do rozliczeń międzynarodowych. Nie jest to jednak łatwe zadanie, bo żaden z uczestników porozumienia nie dysponuje walutą, która mogłaby zastąpić „zielonego”. Najbliższy byłby chiński juan, ale jest on przedmiotem manipulacji rządu ChRL, więc trudno używać go do transakcji na wolnym tynku. Korzystanie z notowań złota albo kryptowalut przy rozliczeniach też jest mało realne ze względu na gwałtowne wahania kursowe. Zresztą część walut krajów BRICS nie jest do końca wymienialna, co już na wstępie blokuje tworzenie alternatywnego systemu finansowego.
Do odejścia od dolara namawiał podczas szczytu prezydent Rosji Władimir Putin w transmitowanym z Moskwy przemówieniu, bo pozwoliłoby mu to na łagodzenie skutków zachodnich sankcji. Trudno jednak przypuszczać, aby w dającym się przewidzieć czasie udało się odejść od podstawowego koszyka walut opartego na amerykańskim dolarze, euro, funcie brytyjskim, juanie i franku szwajcarskim. Na razie New Development Bank odmówił nawet finansowania kilku rosyjskich projektów, choć w Moskwie utrzymują, że są to tylko przejściowe trudności.
POSZERZANIE… PROBLEMÓW
Wiele zapowiada, że format BRICS będzie jeszcze rozszerzony. W RPA chwalono się, że wejściem do porozumienia zainteresowanych może być nawet 40 krajów. Poszerzenie grupy nie oznacza jednak jej konsolidacji. Większość komentatorów i ekspertów twierdzi, że będzie dokładnie na odwrót.
Kraje BRICS w wielu aspektach więcej różni niż łączy. Indie pozostają wciąż największą demokracją świata, podobnie jak (z wielkimi co prawda problemami) także Brazylia. Trudno jednak powiedzieć to samo o Rosji, Chinach czy krajach aspirujących do wejścia do grupy – Iranie, Arabii Saudyjskiej czy ZEA.
Członkowie BRICS nie są przyjaciółmi, co zresztą widać po ograniczonym zaufaniu, jakie wobec siebie stosują. Chiny i Indie dzielą nie tylko spory terytorialne w Himalajach – oba kraje rywalizują ze sobą o prymat na kontynencie azjatyckim i o wpływy w innych częściach świata. Inne są też docelowe wizje rozwoju BRICS. Putin widzi w BRICS sojusz handlowy, Pekin – sojusz polityczny. Prezydent Brazylii Luiz Lula mówił z kolei o konieczności zorganizowania się bez otwartej opozycji wobec USA czy takich instytucji, jak G7 i G20. Lista rozbieżności jest więc długa, co w przyszłości może uniemożliwić nadanie inicjatywie bardziej wymiernego formatu niż tylko jeden bank i przyciągające uwagę mediów spotkania na szczycie.
BRICS jest więc próbą organizacji najludniejszych i szybko rozwijających się państw świata poza strefą wpływów Zachodu. Już w najbliższych czasach może zacząć działać przeciwko Stanom Zjednoczonym, jeśli w skład porozumienia wejdzie więcej krajów należących do OPEC oraz kraje afrykańskie, w których coraz bardziej rozszerzają się wpływy Pekinu. Jednak w miarę jak Chiny będą wykorzystać format do poszerzenia swoich wpływów, może przyjść refleksja, że kraje globalnego południa zamieniają jednego hegemona (USA) na nowego (Chiny). Na taki układ z pewnością nie zgodzą się Indie z powodów omówionych powyżej. Opór może pojawiać się także w innych krajach. To jedna z szans dla Zachodu, by osłabić rodzący się sojusz, pod warunkiem jednak, że bogatsza część świata będzie miała rzeczywiście coś do zaofiarowania.