Wiesław Cypryś
Żadna z plaż nie zdołała przebić popularności Waikiki, która do dziś pozostaje symbolem hawajskiej gościnności.
Są na świecie miejsca – dalekie i bliskie – o których marzymy, aby je odwiedzić. Dlaczego akurat te, a nie inne? Dlatego, że czytaliśmy o nich książki i artykuły, oglądaliśmy zdjęcia i filmy, ktoś o nich opowiadał z pasją.
Gdy wreszcie tam dotrzemy, porównujemy nasze wyobrażenia z rzeczywistością. Cieszymy się, jeżeli się one pokrywają z marzeniami, doznajemy rozczarowania, jeżeli się rozchodzą. Jeżeli zachwyt jest wielki, przyrzekamy sobie, że jeszcze doń wrócimy.
Mam sporo takich miejsc. Jednym z nich jest hawajskie Honolulu, a ściślej jego wypoczynkowo-plażowa dzielnica Waikiki. Marzyłem, żeby tam pojechać jeszcze w czasach szkolnych, głównie z tego powodu, że leży „na końcu świata” i wtedy było poza zasięgiem niemal dla każdego Polaka, zwłaszcza takiego młokosa jak ja, w którego rodzinie nie było funduszy na zaoceaniczne podróże. Szansa na zrealizowanie młodzieńczego pragnienia przybliżyła się, kiedy wyjechałem z kraju i zamieszkałem w Nowym Jorku. Jednak z różnych powodów na postawienie stopy na Wiakiki przyszło mi czekać okrągłe 20 lat.
Był rok 2001. To, co zobaczyłem, w większości pokrywało się z moimi wyobrażeniami. Wiedziałem, że plaża jest nie tylko w miarę krótka, ale także wąska. W słoneczny dzień jest zapełniona do granic wytrzymałości. Ludzie gnieżdżą się niemal jeden koło drugiego. Ale te niewygody rekompensuje łagodny brzeg, płytka, ciepła woda i tylko miejscami skaliste dno. Często o plażę rozbijają się silne fale oceanu. Fale Waikiki są znane z tego, że długo się toczą, co czyni ich atrakcją dla pływających na desce surfingowej. „Deskowicze” gromadzą się kilkadziesiąt metrów od brzegu i wyczekują odpowiednio wysokiej fali, co czasem trwa wieczność. Za to, gdy się pojawi, suną jak narciarze na stoku.
Pisząc o tym skrawku ziemi nie mogę pominąć złocistego piasku pokrywającego całą długość plaży. Przez wiele dekad zagrażała jej egzystencji postępująca erozja, spowodowana występującymi kilka razy w roku dużymi odpływami. Aby temu zjawisku przeciwdziałać, stworzono projekt uzupełniania plaży. W latach 20. i 30. XX wieku piasek statkami i barkami sprowadzano z plaży Manhattan w Kalifornii. Importowanie wstrzymano w latach 70. Od tego czasu urzędnicy sprawdzają stan piasku i na bieżąco go uzupełniają.
Będąc wtedy, w 2001 roku, w Honolulu zastanawiałem się, jak doszło do tego, że Waikiki stało się najsłynniejszą plażą Hawajów, mekką urlopowiczów, których celowo nie nazywam turystami, bo to zupełnie inna kategoria podróżnych, amatorów sportów wodnych, głównie surfingu? I chyba nie wymyśliłem niczego odkrywczego uznając, że wpływ na to miała bliskość największego miasta archipelagu i „sierpowego” położenia z wygasłym wulkanem Diamond Head od wschodu, stanowiącego naturalną osłonę przed silnymi wiatrami.
Choć na Oahu znajduje się sporo piękniejszych plaż, na których nie ma tłoku, żadna z nich nie zdołała przebić popularności Waikiki, która do dziś pozostaje symbolem hawajskiej gościnności.
Splendor Waikiki zapoczątkowało w 1795 roku umieszczenie w niej stolicy utworzonego niepodległego Królestwa Hawajów. Choć szybko utraciło ten status na rzecz Honolulu, to pozostawało ulubionym miejscem wypoczynku rodziny królewskiej, której członkowie uprawiali surfing, mający wkrótce podbić glob.
Pierwsze pensjonaty i hotele otworzyły podwoje już w latach 80. XIX wieku, przyciągając wakacjuszy głównie ze Stanów Zjednoczonych, ale coraz częściej także z całego świata.
Prawdziwy rozkwit nastąpił w latach 50. XX wieku, kiedy w 1959 roku Hawaje stały się ostatnim stanem USA. Jak grzyby po deszczu budowały tu swoje hotele takie sieci, jak Marriott, Hilton, Hyatt i Sheraton. Dzisiaj jest ich tyle, że bez trudu pomieszczą wszystkich chętnych. W rekordowym 2019 roku wyspy wchodzące w skład archipelagu odwiedziło 10,4 mln osób. Następne lata prawdopodobnie przyniosłyby podobne liczby, ale na przeszkodzie stanęła pandemia. Dopiero 2023 rok zaowocował napływem 10 mln wczasowiczów, i gdyby nie katastrofalny pożar na wyspie Maui, który zamienił w zgliszcza prawie cały historyczny kurort Lahaina i w którym śmierć poniosło 99 osób, padłby nowy rekord.
Dołożyłem swoją cegiełkę do tej imponującej liczby i z początkiem grudnia stanąłem na międzynarodowym lotnisku w Honolulu. Datę przylotu dobrałem tak, żeby trafić na uroczystości 82. rocznicy japońskiego ataku na amerykańską bazę marynarki wojennej w porcie Pearl Harbor. Ta jedna z najważniejszych dat w historii USA, która była bezpośrednią przyczyną przystąpienia Ameryki do II wojny światowej, zawsze ma podniosły charakter. Tym razem nie było inaczej. Pomimo upływu ponad ośmiu dekad żyje jeszcze kilku (nieznana jest dokłada liczba) marynarzy, którzy się uratowali. Dwóch – 102-letni Harry Chandler i 101-letni Herb Elfring – było obecnych, inni z powodów zdrowotnych nie mogli przybyć. Tak jak za pierwszym razem pobytu na Oahu, tak i teraz odbyłem krótki rejs statkiem z Centrum Wizytowego do pomnika usytuowanego nad powierzchnią wody, w miejscu, gdzie USS „Arizona” wraz z sześcioma podobnymi jednostkami cumował przy południowo-wschodnim nabrzeżu Ford Island. Podczas pierwszej fali nalotu japońskich samolotów, zaopatrzonych w torpedy, około godz. 8:10 statek eksplodował. W niecałe dziewięć minut później zatonął, zabierając z sobą 1177 członków załogi.
Pomalowany całkowicie na biało pomnik, przypominający długi wagon kolejowy, gości rocznie 1,7 mln osób, co czyni go najliczniej odwiedzanym miejscem Hawajów.
Dużą atrakcją Oahu jest położony niedaleko Waikiki wygasły wulkan Diamond Head, który ostatni raz uaktywnił się 150 tys. lat temu. Wejście na szczyt polecają wszystkie przewodniki. Zamierzałem na niego wejść w czasie swojego pierwszego pobytu, ale będąc wtedy z kilkuletnim synem, zdecydowałem nie ryzykować. Około 2,5-kilometrowe podejście nie jest trudne dla wytrawnego piechura, za jakiego się uważam, ale niektórym może sprawić kłopot. Kamieniste podłoże nie jest przyjazne turystom w klapkach czy sandałach. Stromizny też mogą się dać we znaki. Po drodze mijałem nie tylko starszych ludzi, którzy głównie z powodu tuszy musieli robić sobie przerwy.
Wysiłek nagradza spektakularny widok na wszystkie strony świata. Plaża Waikiki i przyległe do niej hotele robią szczególne wrażenie. Wydawało mi się, że leżą na mojej wyciągniętej dłoni. Zastanawiałem się nad jego nazwą wulkanu, która nie ma tradycyjnego polinezejskiego brzmienia, jakie nosi większość znanych miejsc, łącznie z nazwami ulic, na wypowiedzeniu nazw których można sobie połamać język. Przypisuje się go brytyjskiemu marynarzowi, który lśniące kryształy kalcytu uznał za diamenty.
Wieczorem, tuż po zachodzie słońca, poszedłem do restauracji „House Without a Key” (Dom bez klucza), żeby skosztować koktajl Table 97, o którym gdzieś czytałem, ulubionego napoju Ernesta Hemingwaya i Marthy Gellhorn, którzy przy stoliku o tym numerze popijali go w czasie swojej podróży poślubnej w 1940 roku. Nazwa restauracji też nie jest przypadkowa. To tytuł powieści „The House Without a Key” Earla Derra Biggersa, będąca pierwszą pozycją sensacyjnej serii, przedstawiającej zmyślonego detektywa Honolulu Charlie Changa. Pierwszy egzemplarz książki leży w gablocie przy wejściu.
Obowiązkiem przybysza jest spacer kilkukilometrową Aleją Kalakaua, przy której zlokalizowane są sklepy z najwyższej półki, jak również restauracje, bary i kluby nocne, gdzie od decybeli muzyki odpadają człowiekowi uszy. Nie polecam ich nikomu, bo jest tam tłoczno, głośno, a na zamówione dania czeka się długo. Przy alei stoją też kultowe hotele, w których bywali możni tego świata. Tu ceny noclegów przyprawiają o zawrót głowy, często są dwukrotnie droższe niż w pobliskich o podobnym standardzie hotelach. Lokalizacja ma tu największe znaczenie, bo leżą przy plaży.
Nie chcąc się specjalnie wykosztować, wybrałem hotel oddalony od Kalakauy o dwie przecznice, którego cena nie rozrywała mi portfela. Krótki spacer w jedną i w drugą stronę był pożądany po leniuchowaniu na ulubionym skrawku przybrzeżnej plaży. Ponieważ nie było jeszcze świątecznych ferii, nie słyszało się wrzasków rozbawionych dzieci. Jak zwykle w takich miejscach, można wypożyczyć leżak i parasol, ale ceny za te drobiazgi przerażają. O ile dobrze pamiętam, za dwie godziny jednego i drugiego trzeba zapłacić 40 dolarów. Żartowaliśmy z przyjaciółmi, że bardziej opłacałoby się kupić je w Home Depot i później zostawić w hotelu, aby mogli z nich korzystać następni wakacjusze. Nawet sugerowałem recepcjoniście, żeby prowadzili wynajem za przyzwoitą opłatą i dobrze by na tym wyszli, bo te na plaży zwalają z nóg. Kiwał głową, ale się nie ustosunkował do mojej propozycji..
Pod wieczór, gdy było luźniej, raz jeszcze przeszedłem się wzdłuż Waikiki, plaży, którą zachwyciłem się podczas pierwszej podróży na Hawaje. Zachwyt nie ustał, więc wróciłem tu z przyjemnością. Zdawałem sobie sprawę, że prawdopodobnie to ostatnie spotkanie z nią, gdyż mam jeszcze tyle miejsc do odwiedzenia, że nie starczy mi czasu na ponowną wizytę.
ZDJĘCIA: WIESŁAW CYPRYŚ