New York
55°
Clear
5:33 am8:11 pm EDT
1mph
89%
30.03
TueWedThu
79°F
82°F
84°F
Jesteśmy z Polonią od 1971 r.
Warto przeczytać
Opinie i Analizy

Jak nie zostać prezydentką USA

28.03.2023
Nikki Haley ma w swoim CV wszystko, czego można od kandydata na najważniejszy urząd w USA oczekiwać FOTO: DREAMSTIME

Książka i serial pod tytułem „Lady Sapiens” już od prawie dwóch lat robią dużo zamieszanie w przestrzeni publicznej. Amerykańskie polityczki chyba jednak jeszcze o nich nie słyszały, a szkoda…

Eliza Sarnacka-Mahoney

O tym, że rola i pozycja kobiet w pierwotnych społecznościach być może była całkiem inna niż to, jak ją nam przedstawiano w szkołach, niektórzy mówili od zawsze. Historią i szkołą rządzą jednak zawsze ci, którzy stoją u władzy, a że już bardzo, bardzo dawno tę sferę publicznego życia wzięli pod kontrolę mężczyźni, to masowy przekaz o kobiecie, również o tej, o której nie mieli pojęcia, mocno trzymał się ramek powszechnie obowiązujących przekonań. 

Nasze turbulentne czasy współczesne może i nie są łatwe, może i uzasadniona jest tęsknota za tym, by niektóre wynalazki i zmiany w ogóle się w ludzkim życiu nie pojawiły, ale demaskulinizacja nauk na pewno do tych zjawisk nie należy. Tam, gdzie pojawiają się kobiety, pojawia się kobiecy punkt widzenia i zainteresowanie nowymi obszarami badań. W archeologii skutek mamy taki, że „stare” odkrycia zaczęły nam nieoczekiwanie dostarczać całkiem nowych informacji i oto okazuje się, że tytułowa „Lady Sapiens” bynajmniej nie była jedynie stojącą w cieniu jaskini opiekunką ogniska, warzycielką strawy i producentką potomstwa. Przecież to niedorzeczne, napisali autorzy książki (wśród nich jest jedna kobieta), by odsuwać od polowania połowę sprawnych członków grupy w momencie, gdy każda para rąk i oczu jest na wagę złota i może, literalnie, zadecydować o przetrwaniu. Niedorzeczne nie tylko z praktycznego punktu widzenia, ale i samej ewolucji. 

Polityka pozostaje uniwersalnie na całym świecie obszarem, gdzie kobiet wciąż nie ma tyle, ile być powinno, gdybyśmy naprawdę uczciwie potraktowali równość płci i zasadę równej reprezentacji. O zwiększającym się udziale kobiet w polityce mówimy, że to „postęp” – widać, sam język zawiera ocenę stanu rzeczy, z którą się mierzymy. Gdzieniegdzie postęp jest większy, gdzie indziej wciąż nie ma go prawie wcale, w Ameryce natomiast mamy bezprecedensową w skali świata karykaturę tego postępu. Nikki Haley, była gubernatorka Karoliny Południowej, która ogłosiła swój start w wyborach prezydenckich 2024, dołączyła do grona cyrkowców (cyrkowczyń!), którzy, jak na razie, potwierdzają, że karykatura ma się dobrze i trzyma się mocno. 

Haley, jak wszystkie jej poprzedniczki we wszystkich poprzednich wyborach, jest kosmicznie inteligentną i jeszcze bardziej ambitną kobietą. Ma w swoim CV wszystko, czego można od kandydata na najważniejszy urząd w USA oczekiwać.  Włączając w to sukces z rodzaju, w jakim kobiety celują: dokonując rzeczy absolutnie niemożliwej, nalewając z próżnego w pełne, rozbijając w pojedynkę całą armią wroga wyłącznie mocą swojego uporu. Mówię o jej niegdysiejszej (rok 2015) decyzji ściągnięcia z Kapitolu stanowego Karoliny Południowej flagi konfederackiej. Haniebnego symbolu opresji i światopoglądu, na który teoretycznie nie powinno już być w Ameryce miejsca od ponad 150 lat, a wciąż niestety było. Ta niemożliwa rzecz nie udała się przed nią Haley nikomu innemu, żadnemu z mężczyzn zasiadającym wcześniej w gubernatorskim fotelu (Haley była pierwszą kobietą na tym stanowisku w Karolinie Płd.), inna rzecz, że prób zdjęcia flagi zapewne w ogóle nie było. Potrzeba było kobiety, by potrząsnęła establishmentem i odważyła się powiedzieć „nie” tam, gdzie wymagało tego dobro wspólnoty. Kobiety mają tę moc. Kobiety widzą dalej i czują bardziej, zwłaszcza jeśli chodzi o ich dzieci, rodziny. Kobiety polityczki na niższych szczeblach, gdy gra nie toczy sią o najwyższą stawkę, nie mają oporów, by w podobny sposób traktować swoich wyborców i są za to nagradzane. Haley pierwszą kadencją wygrała minimalnie. Drugą – lawinowo z ponad 15-punktową przewagą.

Dlatego tym trudniej patrzeć na Haley w garniturze (sic!) kandydatki na prezydentkę i jej metamorfozę. Karykaturę osoby, którą była. Jej wypowiedzi okraszanych metaforami, których nie powstydziłby się żaden mężczyzna, nawet zadeklarowany maczysta. Haley robi wszystko, by też zostać maczystą. Rzuciła rękawicę, ale nie swoją. To rękawica uszyta na rozmiar dłoni męskiej, jedynej, uznała pani Haley, którą powinna w tych wyborach posiadać. Dłoń damska, jej dłoń, podobnie damski styl wypowiadania się, poruszanie się po obszarze tematów, które stereotypowo uważa się za bardziej kobiece niż męskie (choćby urlopy macierzyńskie!) – od tego wszystkiego Nikki Haley się dziś odżegnuje, odsuwa od siebie niemal z obrzydzeniem. 

Oczywiście, wiemy dokładnie, o co chodzi. Haley doskonale odrobiła swoją pracę domową i postanowiła, że nie ma zamiaru powielać błędów swych koleżanek z przeszłości. Nie ma zamiaru nawet próbować być sobą, to znaczy: kobietą, bo to przecież z automatu droga donikąd. Przekonały się o tym i Carly Fiorina, i Hillary Clinton, i wiemy, czym to się dla nich skończyło. Kobieta nigdy nie jest wystarczająca, od kobiety zawsze wymaga się więcej, lepiej i inaczej, zwłaszcza jeśli chodzi o jej wygląd i zachowanie. Jeszcze nie urodziła się taka, którą by uznano za ideał. Haley jako kobieta też tym ideałem nie zostanie. 

A jest przecież, zwłaszcza w Ameryce, i inna rzecz, która staje kobietom polityczkom na drodze. Amerykanie, zwłaszcza ci ze środka kraju, ci z prowincji i małych miasteczek, nieufni wobec wielkiego świata i zmian – zmiany te bardzo często przyniosły im wyłącznie pogorszenie stanu posiadania i utratę pracy – mają na temat swoich prezydentów bardzo wyrobione zdanie. Idealny kandydat na prezydenta to wciąż ten, który wymachuje pięścią i obiecuje rozprawić się ze wszystkimi, którzy starają się odebrać Ameryce, czy to naprawdę, czy tylko w wyobrażeniach Ameryki, jej rzekomy prymat… we wszystkim. I na wzór Brytyjczyków też tęsknią do swojej pod wieloma względami imperialnej przeszłości, „złotych” powojennych dekad, kiedy to na hasło „Ameryka” wszystkie buzie otwierały się z podziwu, a kolana miękły ze strachu. Że zaś ten złoty okres przypadał na dekady, gdy władza niepodzielnie należała w USA do mężczyzn, kobieta w roli prezydenta po prostu wciąż nie pasuje do zbiorowego o nim wyobrażenia. „Jeśli jakąś rolę podświadomie łączymy z jakimiś konkretnymi cechami, to człowiek, których tych cech nie posiada, nawet gdyby wykonywał tę rolę najlepiej na świecie, będzie nam się wydawał nieautentyczny” – to znana lingwistka Robin Lakoff, autorka kultowej książki pt. „Language and the Woman’s Place” (Język i miejsce kobiety, 1975).

Nie życzę Nikki Haley źle, ale nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wyborcy i tak ją ukarzą. Za nieautentyczność. W przedprezydenckim objeździe po kraju słowem nie wspomina o czasach, gdy czuła się matką Karoliny Południowej. Woli kłuć swoich oponentów szpilką w tyłek i sprawdzać, jak bardzo ich zabolało, czy może nie trzeba poprawki. Męska szatnia w popisowej odsłonie! Zastanawia, czy nie ma wokół siebie nikogo, kto by jej przypomniał, że jest kobietą. I że nie stanie się w tym wyścigu mężczyzną tylko dlatego, że tak sobie wymyśliła. Jej poprzedniczki przegrały starając się być i mężczyzną, i kobietą jednocześnie. Ona przegra starając się być wyłącznie mężczyzną. 

Pierwsza kobieta, która obejmie fotel w Białym Domu, może nie będzie miała połowy osiągnięć Hillary Clinton ani Nikki Haley. Ale jestem przekonana, że będzie się wyróżniać dwiema ważnymi cechami. Po pierwsze – będzie autentyczna, bo pozostanie sobą. Od początku do końca. Po drugie – bo zamiast podczepiać się pod męski punkt widzenia wprowadzi do kampanii kobiecy punkt widzenia i uczyni to z dumą. Bez wstydu za swą płeć. Podkreślając, że jako kobieta jest tak samo ważna, mądra, sprawcza i efektywna jak druga połowa świata. Jak były jej pramatki u zarania ludzkich dziejów, których prawdziwą lub przynajmniej prawdziwszą historię w końcu poznajemy. Jedyne, czego się obawiam, to to, że nie doczekamy tego wiekopomnego momentu, dopóki nie nastąpią kluczowe przesunięcia w kulturze i światopoglądzie. Dopóki Ameryka na dobre nie wyrośnie ze swoich „wspaniałych lat 50.” i nie zacznie widzieć świata takim, jakim jest on naprawdę w kolejnych dekadach XXI wieku.

Podobne artykuły

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE

baner