New York
43°
Partly Cloudy
7:00 am5:19 pm EST
7mph
76%
29.76
WedThuFri
37°F
41°F
45°F
Jesteśmy z Polonią od 1971 r.
Publicystyka
Turystyka

Ladakh – kraina wysokich przełęczy (cz. 2)

27.05.2024
Nasza karawana na szlaku

Ed Bochnak

Kożuch mlecznego szronu pokrywał dno doliny, gdy opuszczaliśmy nasz pierwszy biwak, rozpoczynając zygzakową prawie 500-metrową wspinaczkę na przełęcz Ganda La. Po dwóch godzinach marszu dzwoniaste kopuły dwóch czortenów i flagi modlitewne wyznaczyły przejście na grani. Czorteny, zwane też stupami, którymi cały Ladakh jest gęsto pokryty, to buddyjskie budowle sakralne, wewnątrz których przechowuje się często szczątki buddyjskich mistrzów i nauczycieli lub przedmioty towarzyszące im za życia. Jeśli czorten ma pełnić rolę „strażnika przed złymi siłami”, ukrywa się w nich złoto, srebro i białą broń. Kwadratowa baza czortenu symbolizuje element ziemi, kopuła – element wody, umieszczona na niej pionowa sekwencja poziomych pierścieni to element ognia. Półksiężyc lub słońce na czubku odzwierciadlają powietrze.

Tsetan – nasz przewodnik, zakochany w lokalnej kulturze i historii

Rześki górski powiew uświadomił nam, że dotarliśmy na wysokość 4980 m n.p.m., gdzie nieograniczony horyzont pozwalał podziwiać otaczające nas pasma gór Zanskar i Stok. Po wypiciu gorącej czarnej herbaty z termosu żwawo ruszyliśmy na drugą stronę stoku. Wąska pokryta skalistym żwirem i piachem ścieżka opadała w dół, szybko gubiąc tak ciężko wywalczoną tego ranka wysokość. Mnogość świstaków, które zaobserwowałem schodząc, potwierdzała wzmianki, jakie wyczytałem w przewodniku, że wchodzimy w rewir łowiecki największego kota Himalajów, pantery śnieżnej. Ten drapieżny kot, który żywi się głównie małymi gryzoniami, znalazł w tej dolinie odpowiednie i bogate środowisko. Jak wynika z badań, jego populacja w ostatniej dekadzie zwiększyła się w okolicy dwukrotnie. We wiosce Shingo, która mijaliśmy, Tsetan potwierdził moje informacje, wspominając, że każdej zimy przyjeżdżają tu miłośnicy tego zwierzęcia o bajecznym biało-szarym futrze z czarnymi centkami, by fotografować je w naturalnych warunkach. Pobliska wioska znana jest z tego, że nawet bez opuszczania tutejszych kwater można z okien lub dachu filmować i fotografować tego enigmatycznego ducha gór polującego na pobliskich stokach.

Wraz z potokiem Shingo, przy którym prowadził trakt, weszliśmy w spektakularny wąwóz z pięknie zabarwionymi, zerodowanymi skałami koloru miedzi, terakoty i bordo, który po dwóch godzinach wędrówki otworzył się na zieloną szeroką dolinę rzeki Markha.

Dolina Markha

U wylotu wąwozu natrafiliśmy na ruiny klasztoru i królewskiego zamku, liczące ponad 1000 lat. Wokół nich rosły wiekowe rozłożyste jałowce, lokalnie znane jako shukpa. To święte drzewa, których liście i gałązki spala się podczas ceremonii buddyjskich. Po długiej, 10-godzinnej wyczerpującej wędrówce dotarliśmy do naszego kolejnego obozu, rozłożonego na trawiastej skarpie nad brzegiem rzeki Markha, na wysokości 3400 m n.p.m.

Napotkane lokalne małżeństwo podążające do osady Spituk

Szarówka poranka, rozświetlając nasz namiot, zmobilizowała mnie do wyciągnięcia sprzętu z zamiarem filmowania wschodu słońca nad klimatyczną doliną Markhy. Chcąc złowić poranne ciekawe ujęcia, cichaczem, nikogo nie budząc, opuściłem obóz i podążyłem w górę rzeki. Statyw ustawiłem w rzece, nałożyłem pierścień szerokokątny na obiektyw kamery, by mieć w kadrze panoramę z ruinami zamku. Tsetan, który już poznał moją pasję, po dwóch godzinach odnalazł mnie i ze stoickim spokojem albo poprawniej – ze względów geograficzno-kulturowych w medytacyjnej postawie zen, siedząc na kamieniu pokrytym zeschłym mchem czekał, by po skończeniu kolejnej sekwencji zachęcić mnie do powrotu do obozu na śniadanie. Wracając, zatrzymaliśmy się przy zielonym krzewie o długich lancetowatych listkach, którego zdrewniałe gałązki pokrywały jarzębinowe owoce. Lokalna nazwa krzewu to tsermang, a same owoce o cierpkim smaku mają właściwości wzmacniająco-lecznicze.

Wędrówkę tego dnia rozpoczęliśmy, kierując się na wschód w górę doliny Markha. Szlak prowadzi przez kilka kilometrów, prawym trawiastym brzegiem rzeki, mijając podzielone kamiennymi murkami miniaturowe tarasowe poletka ziemniaków i jęczmienia z pasami zielonej lucerny, należące do chłopów z wioski Chalak.

Szlak kilka razy przeciął rzekę prowadząc po drewnianych kładkach, dzięki czemu omijaliśmy zdradliwe zbocza obmywane lodowatym strumieniem. Za wioską Chalak z każdym przebytym kilometrem zgłębialiśmy się w rozległe jałowe, bezdrzewne wzniesienia, które miały w sobie coś, czego nie mają zalesione wzgórza – były paletami spektakularnych przestrzennych kolorów, pastelowym, rdzawym i czekoladowym, zmieniającymi się wraz ze wschodem i zachodem słońca. Na jednym z załomów skalnym napotkaliśmy parę staruszków ubranych w bordowe gonche – tutejszy żupan – w wysłużone sneakersy, z paciorkami na szyi, wędrujących w przeciwnym kierunku do naszego. Uśmiechając się do nich, krzyczę „juley” i wyciągam aparat. Fotografuję, a oni na widok obiektywu uśmiechają się, pozują, zmęczeni wędrówką przysiadają na głazie. Zamykam ulotność w ramce kadru i odchodzę.

Tybetańskie klimaty Ladakhu

W miejscu, gdzie do rzeki Markha uchodzi dopływający do niej potok Tunespa, na jej wysokim brzegu, skąd rozciągał się widok na całą okolicę, natrafiliśmy na duże stanowisko rytualne. Przy kilku chortenach, pokrytych białym wapnem, ułożona była kamienna kwadratowa platforma, za którą stał olbrzymi kopiec lhato pomalowany na czerwono, ze środka którego wystawał wysoki pal owinięty białymi szalami khatak. Wokół pala ułożone w kręgu, leżało kilka par rogów kozicy nyan, pomalowanych również czerwoną farbą.

Miejsce, gdzie w przeszłości dla przejednania bóstw składano ofiary z ludzkich serc

Gdy ja filmowałem, Tsetan, w dość długim i wylewnym przekazie wtajemniczył mnie w historię tego stanowiska. Jak się okazało, byliśmy w miejscu, gdzie w przeszłości dla przejednania bóstw składano ofiarę z ludzkich serc, praktykując animistyczny rytuał religii Bon, będącej częścią buddyzmu tybetańskiego. Z upływem stuleci, pod presją reformatorskich buddystów, zaczęto składać tylko ofiary ze zwierząt, a w latach 70. ubiegłego stulecia, na prośbę i przy dużym nacisku Dalajlamy XIV, zaniechano i tych krwawych praktyk, ofiarując symbolicznie rogi kozic, pomalowane mieszanką krwi ludzkiej i zwierzęcej. Obecnie – jak zapewniał mnie przewodnik – stosuje się tylko czerwoną farbę. Później dowiedziałem się, że również praktyki rozwieszania modlitewnych flag „lung-tha” pochodzą z tradycji Bon.

Po dokręceniu kilku dodatkowych ujęć kontynuowaliśmy dalszą wędrówkę stokiem, obchodząc olbrzymie jałowe wzniesienie. Po przekroczeniu, którego zaczęliśmy łagodnie schodzić w dolinę, gdzie z każdym pokonanym kilometrem okolica nabierała życia. Piach o kolorze ochry i popielato grafitowy żwir zboczy ustąpił miejsca kępom zielonej trawy, krzewom i jałowcom karłowatym. Ścieżka zamieniła się w trakt, który doprowadził nas do dwóch wysokich pali, umocowanych w kamiennych, metrowych podmurówkach, stojących po przeciwnych stronach drogi.

Pale ozdabiały, przytwierdzone na całej ich długości, szerokie na metr płaty tkanin, zwane dar cho. Niczym reklamowe banery powiewały z lewej strony w kolorze zielonym, a z prawej w czerwonym, wyznaczając oficjalne wejście do wioski. Za nimi stały trzy gliniane o kwadratowej podstawie stupy w kolorach rdzawym, białym i szaroniebieskim, lokalnie zwane riksim gumbo, symbolizujące równowagę, współczucie i oświecenie – o czym pouczył Tsetan, prowadząc mnie do wystającej z ziemi wypukłej konstrukcji. Stojąc przy jej krawędzi, zobaczyłem głęboki wykop w kształcie pękatej butelki, wyłożony płaskimi kamiennymi płytami. Był to wilczy dół, wykopany przez wieśniaków, by złapać wałęsające się w okolicach wioski groźne tybetańskie wilki, nazywane w Ladakhu, shangku. Często w okresie zimy zakradają się on watahą do gospodarstw, by polować na łatwe do schwytania zwierzęta gospodarskie.

Po 8 godzinach i pokonaniu ponad 20 kilometrów trasy dotarliśmy do największej wioski regionu liczącej 25 gospodarstw, wioski Markha. Obóz rozbiliśmy na wysokości 3800 m n.p.m. na trawiastej polanie pod podłużnym żwirowym stokiem, na którym spękane mury i ruiny starego fortu kontrastowały z zielonymi pastwiskami i żółtymi pszenicznymi zagonami ciągnącymi nad brzegami rzeki. Siedząc przed namiotem, obserwując gwiazdy nad górami, postanowiłem tę noc przeznaczyć na samotne łowy nieboskłonu w fotografii poklatkowej. Wieczorem księżyc oświetlił gliniane mury zamku i basztę, skąd migało pojedyncze ognisko, tworząc klimat opowieści z dreszczykiem. Tak, to była niepowtarzalna noc, dla podekscytowanego jak ja obserwatora i poszukiwacza nowych wrażeń.

CDN

ZDJĘCIA: ED BOCHNAK

Podobne artykuły

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE

baner