– Na myśl o występach w USA cieszę się jak mały chłopiec! Uwielbiam Stany Zjednoczone, Nowy Jork, Chicago, Florydę. Polonijna publiczność jest po prostu wspaniała! – mówi w rozmowie z nami Marcin Daniec, słynny polski satyryk i artysta kabaretowy, który powraca do USA ze swoimi występami.
Pamięta Pan swoją pierwszą wizytę w Stanach Zjednoczonych?
Tego nie da się zapomnieć. W 1993 roku dostałem łaskoczącą każdą komórkę próżności, jaką w sobie miałem, nagrodę „Karolinkę” za debiut na Festiwalu Polskiej Piosenki w Opolu. A rok później – w 1994 – miał miejsce mój pierwszy pobyt w USA. Czyli – jak łatwo policzyć – minęło równo… 30 lat!
Występy w USA to zatem dla Pana żadna nowość. Zastanawiam się więc, czy wizyty za oceanem nadal wzbudzają u Pana większe emocje?
Moje wizyty w USA i ich liczba to coś, co bardzo mnie cieszy. Proszę przy okazji pozwolić mi krótko ponarzekać na tę „żmiję – pandemię”, która wkradła się nam wszystkim bezczelnie do życia. Abstrahując od wszelkich problemów i tragedii, jakie spowodowała pandemia, to dwa lata bez wjazdów do Stanów? Moja cierpliwość była wystawiona na wielką próbę.
W końcu jednak ograniczenia zniesiono.
Kiedy okazało się, że znów można podróżować, radość była przeogromna. Na myśl o wyjeździe do Stanów Zjednoczonych cieszę się jak mały chłopiec. Przysięgam, że nie naciągam! Wiele lat temu nawet nie marzyłem, że uda mi się odwiedzić Stany Zjednoczone tyle razy. Znowu będę w Nowym Jorku i w Chicago, pójdziemy na spacer do Central Parku, albo w sam środek Manhattanu, a wieczorem będę miał przyjemność spotkania z największą polonijną „śmietaną”… To znaczy dla mnie dużo, dużo więcej, niż zwykłe zarabianie pieniędzy. Cieszę się również, że po takiej przerwie nawiązał ze mną współpracę „Gigant” – Zygmunt Rygiel!
Jakie wspomnienia pojawiają się w Pana głowie, gdy myśli pan o Nowym Jorku i Chicago?
Będę całe życie chwalił się moją pierwszą przygodą w Nowym Jorku. Zagrałem cztery recitale w Polskim Domu Narodowym. Po trzech udanych występach stwierdziłem w niedzielę, że zagramy w poniedziałek na życzenie widzów. I bilety sprzedały się równie błyskawicznie. Coś fantastycznego! Nigdy tego nie zapomnę i jestem bardzo wdzięczny nowojorskiej Polonii za tak ciepłą reakcję. Pamiętam też, że w „Niu Dżojzi” trzeba było na mój występ dowozić krzesła.
Natomiast jeśli chodzi o Chicago, to nawet w najskrytszych marzeniach nie śniłem, żeby w Copernicusie – jednej z najbardziej prestiżowych sal polonijnych na świecie – zagrać wiele recitali przy komplecie widzów. To są rzeczy, których nie zapomnę do końca życia.
Pamięta Pan, jakie emocje towarzyszyły Panu przy okazji tego pierwszego, „debiutanckiego” wyjazdu do Nowego Jorku?
Doświadczałem takiej samej tremy, jaką miałem, kiedy po raz pierwszy w życiu wchodziłem na scenę. Przeżycie było niewiarygodne. Osiem tysięcy kilometrów od kraju… Były myśli, niepokoje, znaki zapytania – jak publiczność mnie odbierze? Oczywiście uspokajało mnie to, że na moich recitalach widzowie nie muszą wiedzieć, który wiceminister zrobił to, który tamto, który obiecał, że się poprawi, a się nie poprawił. Nie ma epatowania nazwiskami – to bardziej widz domyśla się, o kim mówię. I oczywiście publiczność polonijna wie więcej, niż można sobie wyobrazić. Nawet najbardziej ukryte puenty są wyławiane natychmiastowo. A przede wszystkim – jeśli wchodzi się na scenę i publiczność klaszcze niezwykle żywiołowo, to człowiek na samym starcie zaczyna z nieprawdopodobnym handicapem.
Czy z Pana doświadczenia wynika, że polonijna publiczność różni się od…
Nie! Wpadam panu w połowę zdania. Zawsze staram się obalać wszelkie mity. Na występy w USA przychodzą ludzie eleganccy, świetnie ubrani, życiowo spełnieni, przyjeżdżający dobrymi autami…
Nigdy nie zapomnę, że na mój recital w Passaic w New Jersey przyszedł Tomek Adamek. Przedstawiłem go pod koniec występu, żeby – mówiąc naszym żargonem – nie „podbijać” mojego recitalu jego obecnością. Choć oczywiście wszyscy i tak wcześniej wiedzieli, że na widowni jest „Góral” .
Pamiętam, że dostał od publiczności niesamowite brawa. A ja byłem na tyle odważny, że przy Adamku – King Kongu – powiedziałem:
– Dobra, dobra. Nie klaszczcie tak mocno. Przecież nie może dostać braw większych, niż ja!
Po występach, Basia i Boguś Torbusy, zawsze zapraszali nas na absolutnie najlepsze jedzenie na świecie. Z Bogusiem – doświadczonym piłkarzem Ruchu Chorzów – zawsze rozmawiamy o piłce. Na jednej z kolacji był Tomek Adamek. To są piękne wspomnienia.
Po występach publiczność chętnie zostaje, by zrobić sobie z Panem zdjęcie, zdobyć autograf, albo zamienić parę słów?
Musi pan dać słowo honoru, że nie kazałem panu zadać tego pytania.
Daję słowo.
To od zawsze był dla mnie prawdziwy fenomen, że w USA na koniec występu, po „Dobranoc Państwu!” prawie nikomu nie chce się iść do domu! W Polsce takie sytuacje występują w zasadzie jedynie w okresie wakacyjnym, natomiast w USA – zawsze. To niesamowite.
Proszę opowiedzieć jakąś swoją historię ze Stanów, której jeszcze nikomu Pan nie opowiadał.
Mam jedno wspomnienie, o którym chyba nigdy nie opowiadałem. Sytuacja miała miejsce chyba w 2001 albo 2002 roku i wydarzyła się już po wylądowaniu w Nowym Jorku, jeszcze na lotnisku. Człowiek widzi już w oddali napis „Welcome to United States”, ale jeszcze musi przejść kontrolę paszportową. Mój kolega miał gitarę jako bagaż osobisty. I ta gitara zaabsorbowała jednego z oficerów imigracyjnych. Spytał mojego kolegę, czym się zajmuje? Zbyszek odparł, że kabaretem, a tamten sympatyczny mężczyzna z wąsami – wskazał na mnie – jest „number one”.
Oficer, na to:
– Dobra, zagrajcie coś.
Przypominam, że w kolejce czekało 400 osób, które przyleciały z Polski. Zagraliśmy piosenkę Jędrka Sikorowskiego: „A jutro znów idziemy na całość, za to wszystko, co się dawno nie udało”.
I jaka była reakcja?
Nikogo nie odprawiał żaden oficer. Mało tego – nikt z Polaków, którzy przylecieli, nie miał do nas pół procenta pretensji, a refren śpiewali z nami. Obył się mini koncert dedykowany oficerom imigracyjnym.
A były sytuacje, kiedy niewiele brakowało, by coś w USA poszło nie po Pana myśli?
Pewnego razu, w dniu występu, chcieliśmy wejść na Statuę Wolności, na samą górę. Oczywiście nie wspominaliśmy o tym naszemu menadżerowi, bo powiedziałby, że to niemożliwe, że na to potrzeba całego dnia. Podjęliśmy decyzję i wyruszyliśmy. Nie mieliśmy pojęcia, że tam się wchodzi jak na chór w małym kościółku – taka ciasnota. Osiągnęliśmy nasz cel, ale okazało się, że statek, który dowiózł nas na miejsce, nie płynie z powrotem do brzegu, tylko… do muzeum! W rezultacie na występ do Domu Narodowego przyjechaliśmy… na siedem minut przed rozpoczęciem recitalu! Na szczęście nikt wtedy nie zorientował się, jak wielkie szczęście mieliśmy. A sam występ był wspaniały.
Jest Pan znany ze swojego zamiłowania do sportu. Czy interesują Pana również dyscypliny typowo „amerykańskie”, jak baseball czy koszykówka?
Koszykówka? Oczywiście! Mówimy przecież o NBA, czyli najlepszych zawodnikach w tej dyscyplinie na całym świecie – czy komuś się to podoba, czy nie. Proszę z tego miejsca pozdrowić Marcina Gortata. Trzeba podziwiać „Polish Hammera”, tak jak i Mariusza Czerkawskiego, że w pewien sposób skruszyli lody. W końcu nie jest łatwo polskim sportowcom – w różnych dyscyplinach – przebić się i występować na najwyższym poziomie w USA, czy w Kanadzie. Teraz mamy jeszcze Jeremy’ego Sochana i trzeba się z tego bardzo cieszyć i Mu kibicować. To są Himalaje, to jest wyjście na Mount Everest bez haków, bez lin, bez raków. Po prostu coś cudnego.
Pamiętam, że pewnego razu wydaliśmy fortunę na bilety na mecz play-offów NBA. Czasami trzeba się poświęcić i wydać zaskórniaki. Tego meczu w Madison Square Garden nie zapomnę nigdy.
Tak to wygląda jeśli chodzi o koszykówkę. Natomiast, proszę się nie gniewać, chciałem się zagłębić w futbol amerykański i – jak to mówi mój sąsiad – w „bejsboleja”, ale jakoś nie pochłonęło mnie to. Chociaż np. fenomen Super Bowl podziwiam, absolutnie fantastyczna sprawa. Jak umieją to zaprezentować doprowadzając kibiców do… szaleństwa!
Czego publiczność może spodziewać się po Pana zbliżających się występach w USA?
Na występy przyjdą „moi widzowie”! Oni doskonale wiedzą, czego mogą się spodziewać. Można spodziewać się wszystkiego. Mój fan przychodzi na moje recitale kilkanaście razy w roku. Powiedziałem mu:
– Słuchaj, przecież nie mogę dla ciebie zmieniać mojego programu co miesiąc!
Odpowiedział, bardzo oryginalnie:
– Nie szkodzi, zawsze jest inaczej.
Zdradzę panu przynajmniej trochę. Odważnie idę w stronie improwizacji, żeby publiczność ewidentnie wiedziała, że to wydarzyło się „teraz”. Będę mówił o wszystkim, co ważnego w Polsce się wydarzyło. Ale o Stanach też będę mówił. Będą piosenki, które publiczność śpiewa ze mną.
Rozumiem zatem, że Czytelnicy „Nowego Dziennika” mają prawo czuć się zaproszeni na Pana występy?
Oczywiście! Ostatnio mój sąsiad, stary Krakus, powiedział do mnie:
– Jak pan będzie rozmawiał z „Nowym Dziennikiem”, to niech pan powie ode mnie (bo panu nie będzie wypadało), że pan Marcinek jest w równie świetnej formie, jak 30 lat temu. A, nawet jest jeszcze „lepi”!
A, ode mnie proszę przekazać Czytelnikom, że będę występował na maksa i jeszcze trochę!
To oczywiste, że podczas występów, publiczność obserwuje Pana. Ale czy Pan również przygląda się Ameryce, przygląda się ludziom, w trakcie swoich wyjazdów?
Za każdym razem obserwuję Polonię, ale też samą Amerykę. Jestem zafascynowany teatrami na Broadway’u, tłumami ludzi na Times Square, albo najpiękniejszym parkiem i tym, że on ciągle pozostaje taki sam, że nikt Central Parku nie „nadgryza”. Po prostu fascynujące. Oczywiście – mówię to bez żadnych podlizywań się – rozmawia pan z gościem, który uwielbia Stany Zjednoczone, uwielbiamy tam być. Moja żona i córka, są zafascynowane!
Pana zdaniem przez ostatnich 30 lat Polska mocno dogoniła USA pod wieloma względami?
Cieszę się, że niektórzy Polacy, którzy od bardzo dawna mieszkają w Stanach, przestali dziwić się, że my w Polsce też mamy telefony komórkowe, że stacje benzynowe nad Wisłą są nawet piękniejsze niż w USA, że restauracje McDonald’s są o 40 lat młodsze od tych w Ameryce. A sami Polacy – wydaje mi się – są dziś o wiele bardziej pewni siebie, niż kilka dekad temu.
Jednak, zawsze, kiedy byłem w USA i kończyłem występ, zbliżałem się „konspiracyjnie” na skraj sceny i mówiłem ściszonym głosem:
– Na razie siedźcie tu. Zadzwonimy do was, kiedy wracać.
Autor:
Kacper Rogacin