New York
66°
Cloudy
6:53 am6:35 pm EDT
3mph
70%
30.13
FriSatSun
73°F
77°F
72°F
Jesteśmy z Polonią od 1971 r.
Publicystyka
Wywiady
Polonia

Maryla Rodowicz: Wracam do USA po siedmiu latach. Będzie się działo!

14.09.2024

– Ostatni raz w Stanach Zjednoczonych z koncertami byłam w 2017 roku. Teraz wracam z czterema występami. Gwarantuję, że będą niezapomniane! – mówi legendarna polska piosenkarka Maryla Rodowicz, która 29 września wystąpi w Nowym Jorku w Melrose Ballroom.

Zacznijmy nietypowo, bo od sportu. Mało kto wie, że zdobyła Pani złoty medal w sztafecie 4×100 m na Mistrzostwach Polski Młodzików w 1962 roku, a trzy lata wcześniej brąz w biegu na 80 metrów przez płotki. Zainteresowanie sportem na początku wygrywało u Pani z muzyką?

To nie było zwykłe zainteresowanie. To była miłość do sportu, która faktycznie przeważała. Terminy wydarzeń sportowych i muzycznych pokrywały się. Mogłam jechać na muzyczny Festiwal Młodych Talentów do Szczecina, ale jednocześnie odbywały się mistrzostwa Polski, w których biegłam w sztafecie. Nie mogłam zawieść koleżanek, więc pojechałam na te mistrzostwa.

Z tego powodu początek Pani kariery muzycznej trochę się przesunął.

To prawda. Moja kariera muzyczna wystartowała tak naprawdę dopiero w 1967 roku, kiedy wygrałam Studencki Festiwal Piosenki w Krakowie.

Ma Pani na koncie ponad 30 płyt, ale wszystko zaczęło się od debiutanckiego albumu „Żyj mój świecie”, wydanego w 1970 roku. Piękna, niezwykle oryginalna płyta. Można powiedzieć, że była Pani prekursorką folku w Polsce.

Ja wtedy byłam zapatrzona w Amerykę, śpiewałam Boba Dylana, Joan Baez, czyli folkowych wykonawców. I właściwie do tej pory część mojego repertuaru jest właśnie grana folkowo – z gitarami akustycznymi.

Pani akustyczne wykonania są bez wątpienia wspaniałe. Ale kiedy jest Pani w swojej formie „rockowej”, w tej wizji, którą teraz Pani prezentuje, to czapki z głów! Młodzi mogą się wciąż uczyć.

Zgadza się, na koncertach jest „przyłożenie” rockowe. Ale potem jest również kameralna, akustyczna, folkowa część występu.

Każda z Pani płyt to zupełnie inna wizja podejścia do muzyki. Lata mijały, trendy się zmieniały, a Pani zawsze potrafiła się w nich odnaleźć.

Chyba mam do tego „nosa”, ale też obserwuję, słucham, wiem co się dzieje na świecie i w Polsce. Bardzo mnie to interesuje.

Na płycie z 1970 roku pojawili się znakomici goście – był Włodzimierz Nahorny, były Alibabki. W dzisiejszych czasach ciężko znaleźć w Polsce płytę, na której w takiej liczbie znalazłyby się gwiazdy z muzycznego piedestału.

To prawda. Są też płyty, na których gra Tomasz Stańko, np. 1991 rok i album „Absolutnie nic”. Stańko mówi wtedy: „Ja zagram w dwóch utworach, ale żądam czterech milionów!”. Wtedy obracało się milionami, to były czasy przed denominacją. Ja na to: „No dobra. Jesteś taki genialny, to zapłacę ci te cztery miliony”. A wtedy nie miałam za bardzo kasy, więc pieniądze na nagranie płyty pożyczyła mi Agnieszka Osiecka. I tak szastałam tymi milionami. Tomek Stańko zagrał wtedy piękną solówkę na trąbce w utworze Grzesia Turnaua „Tak naprawdę nie dzieje się nic”.

Ta wielość Pani przebojów, kompozycji, kooperacji jest ogromna. Ale czy potrafiłaby Pani wybrać swoje najukochańsze utwory?

Myślę, że to byłyby kompozycje Seweryna Krajewskiego, który jest mi bardzo bliski. Znaliśmy się dosyć dobrze. Jeszcze nie tak dawno był taki czas, że przyjeżdżałam do Seweryna, który mieszkał wtedy sam – jego żona jeździła po świecie, głównie do Indii w celach medytacyjnych. Ja przyjeżdżałam i prosiłam, żeby Seweryn zrobił mi kawę z mlekiem. On otwierał lodówkę, a tam pusto. Tylko światło i jeden plasterek żółtego sera.

Przyjeżdżałam w okolicach godziny 14, a Seweryn za chwilę mówił: „Jedziemy do Andrzeja na obiad”. Do Andrzeja, czyli do knajpy „U Andrzeja” w Józefowie. Zaczynaliśmy całe nasze spotkanie od obiadu, zresztą ten Andrzej świetnie gotował. Potem wracaliśmy, Seweryn brał gitarę, plumkał, śpiewał, nucił, a ja siedziałam zasłuchana i piłam tę kawę – bez mleka. Seweryn to genialny kompozytor. Jego muzyka bardzo gra mi w duszy.

Seweryn Krajewski to wielka postać w Pani życiu, ale podobnych wielkich nazwisk przewinęło się dużo.

Dokładnie. Przede wszystkim Agnieszka Osiecka. Znałyśmy się od 1970 roku. Już na mojej pierwszej płycie są jej teksty. A potem zaprzyjaźniłyśmy się i widywałyśmy się codziennie.

I nie ma co ukrywać, że razem Panie również imprezowały.

No tak, ja jeszcze wtedy nie miałam dzieci, więc mogłam „wyruszać w miasto”. Głównie to były imprezy u przyjaciół Agnieszki, albo moich przyjaciół. Ale potem, w latach 80-tych, kiedy zaczęły pojawiać się dzieci, Agnieszka do mnie przychodziła, a ja mówiłam: „Ciii! Jasiek śpi! Kasia śpi!”. Agnieszka na to: „Ale nuda!”. I szła szukać sobie innych przyjaciółek.

A jak się poznałyście?

Agnieszka, która wtedy pracowała w Trójce, w radiu, dowiedziała się, że jest pewna panienka, która wygrała festiwal studencki, fajnie śpiewa, chodzi boso po scenie, w obszarpanych spódnicach. Bardzo chciała mnie poznać. Nasze pierwsze spotkanie było bardzo nieudane. Agnieszka pokazała mi teksty – a wtedy pracowała w Studenckim Teatrze Satyryków. Ja mówię: „Co ty mi tu pokazujesz? Jakąś gazetę? Co to jest?”. Więc ona mnie spytała, co ja bym chciała śpiewać, na co odparłam: „Protest songi! Takie jak Bob Dylan!”. Wtedy napisała mi piosenkę „Żyj mój świecie”. I to jest tytuł pierwszej mojej płyty.

Skoczmy na chwilę do innej epoki i innego wielkiego przeboju: „Kasa – Sex”.

O tak! Andrzej Korzyński napisał sporo kompozycji, między innymi właśnie tę. W ogóle śpiewałam bardzo dużo jego numerów. On cały czas żyje w moich wspomnieniach i w moim repertuarze.

Przejdźmy do koncertów. Pani w latach 80-tych była mistrzynią w dwóch kierunkach koncertowych: jak nie Związek Radziecki, to Stany Zjednoczone.

Lata 80-te to był czas, kiedy urodziłam troje dzieci – wszystkie wychowywałam na Ursynowie w mieszkaniu na szóstym piętrze. Trzeba było z czegoś żyć, więc jechałam na sześć tygodni do Klubu Polonijnego np. w Chicago. Ludzie przychodzili wtedy tłumnie na koncerty. Potem wracałam i z zarobionych tam pieniędzy żyłam.

Miałam też menedżera, Rysia Kozicza, który wcześniej „eksploatował” w Związku Radzieckim Skaldów, Czesława Niemena, Ewę Demarczyk. Aż kiedyś mówi do mnie: „Wiesz co? Zrobię twoje dwa koncerty i zobaczę, czy będzie branie”. Zrobiliśmy dwa koncerty – w Petersburgu i w Moskwie. Okazało się, że jest branie, więc również w tym kierunku zaczęły się moje trasy koncertowe.

W niezwykle ciekawej biografii „Wariatka tańczy” są opisane Pani wspomnienia. Opowiada Pani m.in. o 1986 roku, kiedy pojawiła się Pani na festiwalu Polish Extravaganza w klubie Studio 54 w Nowym Jorku.

To było kultowe miejsce, do którego przychodzili artyści, wokaliści, malarze. Zaproponowano, żebym zagrała cały koncert właśnie w Studio 54. Ja na to mówię: „Nie, nie dam rady! Boję się sama! Weźmy jeszcze Czesława Niemena, Małgosię Ostrowską. Zróbmy większy skład”. I tak się stało.

Pamiętam, że w dniu występu padał deszcz. Nagle policja konna zamknęła uliczkę, na której było wejście do klubu. Okazało się, że polski organizator tego wydarzenia sprzedał podwójną liczbę biletów!

Zamieszanie musiało być ogromne!

A to jeszcze nie koniec! Na ten koncert przyjechała Agnieszka Osiecka i chciała wejść do środka „od tyłu”. Stał tam taki duży ochroniarz, potężnie zbudowany. Agnieszka mówi: „Muszę tu wejść, bo to jest polski koncert, a ja jestem znaną artystką. Moja przyjaciółka Maryla śpiewa”. Ochroniarz na to: „Ja cię nie wpuszczę”. I uderzył ją! Na co Agnieszka… go opluła. Naprawdę, co tam się działo…

Ja jeszcze nie miałam męża, ale byłam już z Andrzejem i mówię do niego: „Wiesz co? Weź aparat fotograficzny, wejdź nad scenę po drabinie i rób jak najwięcej zdjęć. Muszę mieć dokumentację”. Okazało się, że tam nie wolno było wchodzić i kolejny ochroniarz gonił Andrzeja po tej drabince.

Naprawdę się działo…

Oj tak. Poza tym chyba każdy z Polaków przyniósł na to wydarzenie swoją flaszkę, więc bufety – których było tam siedem – nie miały obrotu. Kolejny skandal!

Ale koncert ostatecznie się udał?

Był świetny. Grała też Ula Dudziak, był Michał Urbaniak. Byli też amerykańscy wielcy muzycy, bo Michał często z nimi grywał. Wspaniałe wspomnienie.

Stany Zjednoczone są bez wątpienia istotnym miejscem w Pani karierze. Teraz, po siedmiu latach przerwy, wraca Pani z koncertami właśnie do USA.

Ostatni raz byłam w 2017 roku. Najgorzej, że teraz kombinuję, co ja wtedy miałam na sobie? Bo przecież absolutnie nie może być powtórki! Oczywiście mam bardzo dużo nowych kostiumów, które powstały w międzyczasie. Był przez chwilę lekki stres, ale zapytałam fanów, którzy doskonale pamiętali, co ja wtedy miałam „na grzbiecie”.

Cztery koncerty, cztery miasta…

22 września w Chicago, 27 września w Connecticut, 28 w New Jersey i 29 w Nowym Jorku. Zapraszam!

Czy na każdym koncercie będzie zupełnie inna kreacja?

No, musi być!

A jak to się w ogóle stało, że te kreacje stały się takim Pani oczkiem w głowie?

Kostiumy zawsze mnie interesowały i intrygowały. Ja się w tym realizowałam. I tutaj znowu – to Ameryka mnie inspirowała w głównym stopniu. Początkowo chciałam studiować na Akademii Sztuk Pięknych, gdzie trzeba było wysłać teczkę z pracami i na ich podstawie było się dopuszczanym na studia, albo nie. Ja malowałam głównie Indian, konie, Dziki Zachód, więc to wysłałam. Komisja spojrzała na tych moich Indian i stwierdziła, że to jakieś takie infantylne. Dlatego niestety nie byłam dopuszczona do egzaminu. Ale dalej mnie to fascynuje! Kapelusze kowbojskie, frędzle, taki styl boho, indiański. Bardzo mi to leży i liczę na to, że zrobię jakieś zakupy w Stanach!

Któraś z wielu wizyt w USA zapadła Pani szczególnie w pamięci?

W 1984 roku pojechałam z Sewerynem Krajewskim na festiwal do Los Angeles, gdzie zaśpiewałam „Niech żyje bal” po angielsku. Dostaliśmy tam wyróżnienie, a po koncercie przyszedł do nas członek jury, człowiek, który pracował w Universalu. I mówi: „Słuchajcie, zostańcie jeden dzień na bankiet na basenie u słynnego fryzjera Vidala Sassoona”. On miał nas poznać z tak zwanymi „wszystkimi”. Seweryn na to: „Ja nie mogę, bo gram w Klubie Polonijnym w Chicago”. A ja z kolei miałam zabukowany domek drewniany, gdzie z dziećmi miałam jechać na wakacje. No i w ten sposób skreśliliśmy naszą amerykańską karierę.

Na koniec słówko o Pani nadchodzącej płycie, która pojawi się w 2025 roku.

Myślę, że na początku przyszłego roku płyta będzie gotowa. Ten album polega na tym, że dziesięciu wykonawców, młodych artystów, śpiewa moje piosenki. Oni sami wybrali repertuar. Na pierwszy ogień poszedł Mrozu, który wybrał „Sing-Sing”. To był pierwszy singiel, który ukazał się wiosną tego roku. Za chwilę premierę będzie miał kolejny i tak aż do początku 2025 roku.

Autor: Adam Dobrzyński

Autor zdjęć: Archiwum

Podobne artykuły

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE

baner