New York
52°
Rain
7:08 am4:30 pm EST
10mph
83%
29.51
ThuFriSat
41°F
37°F
37°F
Jesteśmy z Polonią od 1971 r.
Publicystyka
Warto przeczytać

Niespodzianka

06.11.2024
Old Manse, widziana od strony Monument Street

– Mimo wszystko, jedźmy! – zdecydowała Karolina, którą odwiedziłam pod koniec października. – Old Manse to świetne miejsce. Szkoda, że muzeum dziś zamknięte, ale przynajmniej przejdziemy się po Północnym Moście, wiesz, tym, gdzie zaczęła się rewolucja.

Było pogodne piątkowe popołudnie, a jesień w Bostonie zachwycała tym bardziej, że w blaskach osuwającego się za horyzont słońca wszystko wokół zdawało się być pokryte złocistą powłoką. Może sprawiał to deszcz kolorowych liści sypiących się na świat całymi garściami, a może o tej porze roku powietrze w tej części świata naprawdę opalizuje na jakieś magiczne, ochrowe odcienie.

Zapakowaliśmy się do auta i ruszyliśmy do historycznego przyczółka amerykańskiej rewolucji w mieścince Concord, znanej również z tego, że w połowie XIX w. żyło tu i tworzyło grono prominentnych amerykańskich filozofów i pisarzy. Wśród nich Ralph Waldo Emerson, który dorastał w domu nazywanym dziś Old Manse i położonym tuż obok słynnego mostu North Bridge. W 1837 r. z okazji wzniesienia w tym miejscu pamiątkowego obelisku Emerson skomponował słynny „Concord Hymn”, w którym obwieszczał światu, że strzał, od którego zaczęła na moście pierwsza wojenna potyczka był „strzałem, który obiegł świat”.

Parking przy Old Manse był podejrzanie pusty, ale szybko przekonaliśmy się dlaczego. Maszerując w kierunku mostu minęliśmy dwie tojtojki, sam zaś obiekt otoczony był charakterystyczną pomarańczową taśmą. Znak, że przejścia nie ma, trwają prace konserwatorskie.

– No nie wierzę! – zdenerwowała się Karolina. – Czy na tym świecie wszystko musi nas już wyłącznie rozczarowywać?

W geście protestu zlekceważyliśmy zakaz i postanowiliśmy odwiedzić przynajmniej brzeg rzeki, wyjątkowo – jak na tę porę roku – wyschniętej. Słońce już zaszło, ale wciąż było wystarczająco światła, by mąż Karoliny cyknął nam pełną kolorów fotkę na tle kamieni i drewnianych filarów mostu.

Wspinając się z powrotem na ścieżkę i przystając przy tablicy informującej o przebiegu pierwszej militarnej potyczki między kolonistami a Brytyjczykami, zauważyliśmy, że wokół rezydencji Old Manse kręcą się jednak jacyś ludzie. Nie wyglądali na robotników budowlanych, raczej jak my, na turystów. Nie mogliśmy uwierzyć! Okazało się, że wbrew temu, co głosił internet, muzeum było dziś otwarte do późnych godzin wieczornych oraz że można je zwiedzać na własną rękę. Na stoliku przy wejściu gości witał gorący sok jabłkowy z przyprawami, a wraz z biletem dostawało się również torebkę z ciastkami, czekoladą i marshamallowsami. Wiktuały, które nabite na patyk i rozgrzane nad ogniem zmienią się w tradycyjne smores, ulubioną, amerykańską potrawę biwakową. Zerkając przez okno zobaczyliśmy, że w pewnej odległości od domu rzeczywiście płonęło wesoło ognisko.

– Ale dlaczego te wszystkie atrakcje właśnie dzisiaj? I dlaczego w internecie nie było żadnej informacji? – dziwiła się Karolina a odwracając się do mnie, tłumaczyła: – Bo tutaj normalnie nie można sobie chodzić gdzie się chce. Zwiedza się tylko z przewodnikiem i tylko o wyznaczonych porach.

Pani za kasą była wyraźnie ucieszona.

– Cóż mogę powiedzieć? Niespodzianka! Miłego wieczoru życzę!

Uzbrojeni w snopy latarkowego światła bijącego z iPhone’ów ruszyliśmy na podbój zabytkowej rezydencji. Czuliśmy się szczęśliwi i podekscytowani, niczym harcerze na nocnych podchodach. Nie tylko jednak my. Wyglądało na to, że podobne emocje udzieliły się wszystkim zwiedzającym. Entuzjastycznie pozdrawialiśmy się na wąskich schodach, wymienialiśmy się komentarzami na temat wyrytych na szybach podpisów dawnych mieszkańców tych ścian, ostrzegaliśmy się wzajemnie przed wyjątkowo niskim stropem. Wyjątkowo życzliwi i nawet nie karcący za dotykanie stuletnich woluminów na bibliotecznych półkach byli też przewodnicy, którzy jednak czekali na nas w różnych partiach domu, by odpowiadać na pytania i podpowiadać, na co zwracać uwagę w poszczególnych pomieszczeniach.

Coś naprawdę musiało być na rzeczy – coś magicznego? coś nie z tego świata? – skoro dwie dusze (mąż Karoliny jest Amerykaninem) urodzone i wyrosłe w zupełnie innej części świata, uformowane przez zupełnie inną kulturę, a zwłaszcza pamięć historyczną, poczuły, że przynależą. Do tego miejsca, do tych przypadkowych ludzi wokół, do historii i doświadczeń zakutych w muzealnych artefaktach, sztuce, opowieściach.

Gdy zrobiło się ciemno, dołączyliśmy do ogniska. Wokół siedziała już spora grupka. Długowłosy mężczyzna, okazało się że pracownik muzeum, podał nam kijki do pieczenia smoresów.

– Kojoty? – mąż Karoliny ożywił się na charakterystyczny odgłos szczekania dobiegający zza wysokich zarośli za naszymi plecami. Jest miłośnikiem natury, a do kojotów żywi szczególny sentyment.

– A to kojoty nie wyją? – zdumiała się kobieta obok niego.

– Częściej właśnie szczekają! – odpowiedział ze śmiechem pracownik muzeum. – To, że wyją jak wilki to tylko kolejne, wielkie nieporozumienie, które zadomowiło się w zbiorowej świadomości i nie chce się dać wytrzebić. Tak, one tam mieszkają – machnął głową w kierunku zarośli. – Bo tam zaraz jest już rzeka, a obok dodatkowo dwa jeziorka.

– Walden Pond? – zareagował ktoś inny.

Długowłosy mężczyzna znów jednak zaprzeczył. Literackie jezioro uwiecznione w esejach Henry’ego Thoreau’a i tworzących jego najsłynniejsze dzieło pt. „Walden, czyli życie w lesie” znajdowało się ponad trzy kilometry dalej, po drugiej stronie miasteczka.

Muzealnik skorzystał jednak z okazji i podzielił się z nami anegdotą, której większość z nas, jego przypadkowych słuchaczy, chyba do tej pory nie znała. Otóż twórca transcendentalizmu, zaszyty na dwa lata w leśnej chatce, gdzie – jak utrzymywał – żył w sposób absolutnie samowystarczalny, w istocie regularnie dokarmiał się obiadami donoszonymi przez siostrę, pranie zaś robiła mu raz w tygodniu matka. Obie panie mieszkały wszak w miasteczku położonym o kilkanaście minut marszu od jego leśnej „samotni”.

Gdyby nie nocny chłód, który zaczął się do nas coraz bezlitośniej dobierać, być może siedzielibyśmy przy tym ognisku jeszcze z godzinę, albo i dłużej. Nad ścianą drzew za muzeum zawisła niemal idealnie krągła i jasna jak lampa tarcza Księżyca, a my, grupka przypadkowych ludzi rzuconych przez zbieg okoliczności w to samo miejsce o tej samej porze, czuliśmy się w swoim towarzystwie jak dobrzy znajomi. Możliwe, że różniliśmy się politycznymi poglądami, ale – rzecz niebywała – w ogóle ich nie potrzebowaliśmy, by rozmawiać o tym, co naprawdę ważne. Jaka przyszłość czeka nasze dzieci w świecie, w którym zaszantażowani przez technologię rodzice i edukatorzy, przestali używać sztuki i literatury jako narzędzi do wychowywania i terapii? Dlaczego ludzkie zdrowie nie jest towarem do wyceny i jego ochrona oraz naprawa jako rzeczy bezcennej powinna być dostępna dla każdego? Jak to będzie, gdy przegapiwszy lub właśnie przegapiając krytyczny moment, by powstrzymać zmiany klimatyczne, będziemy musieli dokonywać coraz trudniejszych decyzji o zmianie stylu życia, stopnia konsumpcji, miejsca zamieszkania? Dwie kobiety w naszym ogniskowym gronie już się z takimi decyzjami mierzyły. Mieszkanki Florydy szukały w Bostonie swojej nowej, życiowej przystani, bo po ostatnich huraganach wyzbyły się wątpliwości, że przed tą, którą miały dotąd przyszłość zamykała się jak puszczone z impetem drzwi.

– Też to czujesz? – zagaiła Karolina gdy wracałyśmy do samochodu.

Jej mąż pobiegł jeszcze na chwilę w kierunku rzeki, by nagrać wciąż hałasujące kojoty.

– Że nie pamiętam, kiedy ostatni raz tak spontanicznie, kulturalnie i merytorycznie prowadziłam w tym kraju rozmowę z grupą przypadkowych nieznajomych? Nie podzieloną na frakcje i nie zaczynającą już po pierwszych słowach-kluczach skakać sobie do gardeł z zamiarem wzajemnego nawracania się na jedynie słuszną ścieżkę patriotyzmu?

– Dokładnie

– O, tak. Czuję to każdą, zmarzniętą kością i całkiem już lodowatym czubkiem nosa – z ulgą dotarłam do auta i wskoczyłam do środka.

– To musiałby być czary – powiedziała Karolina też energicznie pakując się do środka i chuchając w dłonie.

– No pewnie. Ustawka totalna. Jak wszystko tego niebywałego wieczoru – zgodziłam się.

Siedziałyśmy chwilę w ciszy wypatrując na ulicy wielbiciela kojotów.

– Czary nie czary, ale miło było doświadczyć, że jednak nie wszystko musi nas już wyłącznie rozczarowywać – zadeklarowała Karolina. – No i czuję, że jednak przybyło mi trochę wiary i może nawet … optymizmu?

– I znów wyjęłaś mi to z ust – pokręciłam z niedowierzaniem głową.

W przeddzień wyborów, które niektórzy nazywają najważniejszymi w historii Ameryki, dominuje przekonanie, że potrzebny nam jest nie optymizm, a więzienie dla naszych oponentów. A zanik wiary w to, że kulturalna i merytoryczna wymiana poglądów w przypadkowym gronie osób nie zweryfikowanych jako inhibitorów tej samej, co my, ideologicznej bańki jest przejawem zdrowego rozsądku i zdrowego instynktu samozachowawczego. Czy to możliwe, że jedno i drugie tak jak wycie kojotów, a także życiowa samowystarczalność filozofa Thoreau to, by użyć słów muzealnego przewodnika, też tylko „nieporozumienia, które zadomowiły się w zbiorowej świadomości i nie chcą się dać wytrzebić”?

Gdy spotkam się z państwem na tych łamach następnym razem będziemy już po wyborach. Życzę wszystkim, by bez względu na ich wynik nie przestali znajdować wokół siebie znaków i sygnałów, że jako ludzi i obywateli wciąż więcej nas łączy niż dzieli. I żebyście państwo nie przestawali tych znaków i sygnałów szukać.

Autor: Eliza Sarnacka-Mahoney

Autor zdjęcia: CC

Podobne artykuły

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE

baner