– Ale to niesprawiedliwe! – Młodsza zerwała się od stołu i uciekła na kanapę, a po chwili dobiegł nas jej płacz. Spojrzeliśmy po sobie z mężem. Starsza zamachała rękami, żeby jej do tego absolutnie nie mieszać. Odniosła swój talerz do zmywarki i wróciła do własnej nauki.
Eliza Sarnacka-Mahoney
Jeśli ktoś w tym domu mógłby powiedzieć coś o niesprawiedliwości, to na pewno ona. Od zakończenia studiów minęło już kilka miesięcy, a wciąż zdarzają się jej ataki złości lub podszyty żalem płacz na wspomnienie ostatnich dwóch i pół roku. Wiele oddałaby za to, by studia jeszcze trwały. Wymarzyła je sobie i były marzeniem, które zostało brutalnie przerwane. A potem wywrócone do góry nogami, zniekształcone, zdeformowane. Gdy wróciło, było co prawda jak odbicie w lustrze, ale popękanym oraz pełnym zacieków i plam.
Młodsza przygotowuje się do egzaminu SAT. Pisała go już raz – w czasie, gdy chodziła do szkoły co drugi dzień, wejść mogła tam tylko w maseczce, której nie zdejmowała potem przez 7 godzin, a cały świat wciąż budził się rano z poczuciem, że stoi na szklanym moście przewieszonym przez urwisko, w którym jest pełno pęknięć i nie wiadomo, czy da radę przejść po nim na drugą stronę. Wyniki z pierwszego podejścia miała przyzwoite, ale już wtedy planowała powtórkę. Nie odwiódł jej od tego pomysłu nawet fakt, że uczelnie, gdzie ma zamiar składać papiery, nie wymagają w tym tej chwili wyników tego egzaminu. Ani tego, ani żadnego innego. Taki chwilowy ukłon w stronę dzieciaków, które ostatnie lata liceum musiały przetrwać jak żołnierze na froncie. Przejść suchą stopą przez pole minowe fundamentalnych zmian całego systemu edukacji. Z obitą głową i duszą w ogóle zejść z pola bitwy, co dopiero troszczyć się o to, jak świecą się guziki na mundurze.
Gdy po wielu po dniach uczciwej i systematycznej nauki Młodsza zasiadła do testu próbnego, uzyskała wynik gorszy niż ten z pierwszego podejścia. Człowiek, który jeszcze nie zaznał w życiu zbyt wielu porażek – cudowny przywilej młodości – odmówiła się z tym pogodzić. Dwa i dwa zawsze przecież powinno dawać cztery, praca przynosić efekty, a każda inwestycja adekwatne zwroty.
– Boże, jaka ty jesteś naiwna! – powtarzała moja mama przez całe moje dzieciństwo i młodość. I obowiązkowo dorzucała: – Skąd ci się to bierze? Przecież życie to wyłącznie porażki, wiatr w twarz i ludzie, którzy ci życzą połamania kręgosłupa, tylko ci tego nie powiedzą w oczy.
Była z pokolenia urodzonych w czasie wojny, dzieckiem rodziców też naznaczonych wojną, produktem niewyobrażalnej biedy i traum, które były jak permanentnie zasadzony na głowę czarny worek. Świat tylko w wąskich otworkach wyciętych na oczy, poza tym ciemność, duszność i strach, że złe nieustannie czai się za każdym rogiem.
Skąd mi się brała ufność do ludzi i całego tego złego świata? Skąd siła, by po każdej porażce, zawodzie stawać z powrotem na nogi i iść dalej? Może sprawiły to gwiazdy, które uwielbiałam oglądać w nocy z okna? Może iskry lecące na skutek ścierania się wtedy ze sobą poważnych sprzeczności? Z jednej strony czarne przestworza budziły we mnie lęk swym ogromem, nieskończonością. Z drugiej jednak dawały poczucie ulgi. Ogrom świata działał na moją korzyść. Jeśli jakaś jego część mnie przytłoczy, zrani, oszuka, zawsze mogę spróbować gdzie indziej. W innym miejscu. Z innymi ludźmi. Na innych zasadach.
Dziś myślę, że chyba był to rodzaj tarczy obronnej, choć kto mi ją dał, nie mam pojęcia. Czy Anioł Stróż, czy jedna z tych dalekich gwiazd, czy może po prostu rozpacz w oczach mojej matki, przed którą całe życie uciekałam?
Usiadłam obok Młodszej na kanapie. Nic jej o żadnych gwiazdach i tarczy oczywiście nie powiedziałam. Otworzyłam stronę Amazona i pokazałam historię zamówień na moim koncie.
– “The Rise and Reign of Mammals”. Steve Brusatte – przeczytała. – I co z tego?
– Podobno fascynujący thriller o tym, jak się wyłoniliśmy z mroków ewolucji.
– W sensie, że my, ludzie?
– W sensie, że każdy gatunek, który nas poprzedził w naszej ziemskiej historii.
– Ale dlaczego thriller? – Młodsza otarła łzy.
– Mam nadzieję się tego sama dowiedzieć. Jak jednak wynika z recenzji – dlatego, że za każdym bez wyjątku, decydującym zakrętem ewolucji stały ponoć zawsze dwa czynniki, równie ważne i równie potrzebne. Jeden to wielka katastrofa, drugi to niesamowity łut szczęścia.
– Aha! – Przewróciła oczami Młodsza. – I chcesz mi przez to powiedzieć, żebym się nie martwiła, bo skoro teraz mi nie poszło, to na prawdziwym egzaminie mi się poszczęści. Wow. Nie stać cię na więcej?
Choć przygnębiona, moja nastolatka była w top formie, jeśli chodzi o prowadzenie rozmowy z rodzicami.
– Czasami nieszczęścia po prostu się wydarzają i nic z nich nie wynika. Czasami dzieje się niesprawiedliwość i nigdy nie zostaje wynagrodzona. Czasami coś jest złe i brzydkie i nie ma żadnej korekty, żeby to zmienić. Trzeba z tym po prostu żyć. I co ty na to?
A ja na to, że czasami trzeba zacząć uczyć dzieci nie tego, jaki świat jest naprawdę, ale tego, jak na niego patrzeć, żeby aż tak nie bolał i nie raził w oczy. I że może to jest wręcz reguła, którą trzeba zacząć stosować po tym, jak już uda nam się wychować dziecko na człowieka rozróżniającego między dobrem a złem, i prawdą a kłamstwem?
Z tym, że ja też byłam w top rodzicielskiej formie i chyba musiałabym postradać zmysły, żeby otwierać puszkę tej Pandory.
– Zgoda – odpowiedziałam. – Nie unikniemy ich.
– Ale? – Młodsza zmrużyła wyczekująco oczy. – Na pewnie jest jakieś ale. Rodzice zawsze mają swoje ale.
– Ale myślę, że umiesz odpowiedzieć sobie na to pytanie sama.
Chwilę pomilczałyśmy. Młodsza przysunęła się bliżej.
– Ale chodzi o to, żeby zawsze iść dalej, tak? – Westchnęła i położyła mi głowę na ramieniu.
Położyłam głowę na jej głowie i słuchałam jej śpiewu. Milionów lat ewolucji rozbrzmiewającej idealną harmonią na pięcioliniach ze szczęśliwych przypadków.