W weekend Super Bowl Polacy zamiast uczestniczyć w niezliczonych imprezach i zakładać się o wyniki finału rozgrywek futbolu amerykańskiego masowo podążyli w góry Adirondack. Tam, w olimpijskim Lake Placid, po raz pierwszy od wielu lat odbyły się zawody Pucharu Świata w skokach narciarskich.
Tomasz Deptuła
Frekwencja zaskoczyła wszystkich – organizatorów, zawodników i… samych kibiców. Choć przecież nasza narodowa fascynacja skokami nie jest niczym nowym.
Z kronikarskiego obowiązku odnotujmy, że Dawid Kubacki dwa razy plasował się w pierwszej “10” zawodów indywidualnych, ale co dla polskich kibiców najważniejsze – wraz z Piotrem Żyłą wygrał pierwsze w historii zawody par narciarskich. Z tej ostatniej okazji hymn odśpiewano gromko i głównie a capella.
ROMANTYCZNA SPECJALNOŚĆ
Patrząc z zewnątrz trudno zrozumieć Polaków fascynujących się tylko jedną dyscypliną narciarstwa klasycznego, jaką są skoki narciarskie. Owszem – w sportach zimowych interesowaliśmy się także biegami narciarskimi, choćby w czasach sukcesów Józefa Łuszczka, a potem Justyny Kowalczyk. Są tacy, którzy dadzą się pokroić za transmisję z zawodów w łyżwiarstwie figurowym. Ale tej temperatury i nagromadzenia emocji nie da się porównać z tym, co dają Polakom skoczkowie.
Co roku w jeden ze styczniowych weekendów samochody blokują “zakopiankę”, gdy kibice próbują dotrzeć na zawody Pucharu Świata. Wszystko po to, aby zobaczyć ludzi uprawiających jedną z najbardziej niszowych dyscyplin olimpijskich na świecie. Narciarstwo alpejskie i biegowe mają charakter masowy. Wyczynowe skakanie na nartach ograniczone jest praktycznie do kilkuset ludzi na świecie i to tylko tam, gdzie istnieją odpowiednie obiekty. W Polsce na przykład jest tylko kilka ośrodków, w których można na poważnie uprawiać skoki. To Zakopane, Wisła, Szczyrk i Karpacz. Z okolicami oczywiście.
Dlaczego skoki są traktowane przez Polaków jak sport narodowy? W tej dyscyplinie jest coś “naszego”. Romantycznego. Kto z nas choć raz w życiu nie zatęsknił, by odlecieć ku wolności? Nawet na ćwierć kilometra, bo tyle dziś przemierzają w powietrzu skoczkowie na skoczniach mamucich. Co więcej – o sukcesie w tym sporcie nie decyduje wyłącznie zwykła siła. Nie wygrywa najsilniejszy, najwytrwalszy czy najsprawniejszy. To sport uprawiany przez wysokich chudzielców, w którym zwycięża ten, kto w najdoskonalszy i powtarzalny sposób wykona szereg zautomatyzowanych czynności. Triumfują ci, którzy łączą umiejętności z unikalnym wyczuciem, które nie jest zresztą dane na zawsze.
Szukając sekretów popularności skoków można też sięgnąć do tradycji historycznych – przedwojennych legend Stanisława Marusarza, Bronisława Czecha czy później Wojciecha Fortuny, Stanisława Bobaka, Piotra Fijasa. Oni potrafili postawić się w przeszłości Norwegom, Niemcom, Finom, Austriakom czy Japończykom. Potem była era Adama Małysza, niepozornego chłopaka, który przez kilka sezonów przyzwyczaił nas do sukcesów. I epoka Kamila Stocha, wielkiego nieobecnego ostatnich zawodów w Lake Placid.
SPORT POZYTYWNYCH SZALEŃCÓW
Bez większego ryzyka zaryzykuję twierdzenie, że przeciętny śmiertelnik widząc kąt nachylenia zjazdu dużej skoczni urywający się gdzieś w dali próg, ucieknie, gdzie pieprz rośnie, a skoczków uzna za ludzi niespełna rozumu. Pozytywnych, ale jednak szaleńców.
Z drugiej strony przy polskich stołach kibice płci obojga wdają się w długie dysputy na temat technik odbicia, prędkości i pozycji najazdowych czy stylu lądowania. Nie są im obce skomplikowane przeliczniki bonusów za siłę wiatru czy wysokość bramki startowej. Od lat wiemy, że ciągle aktywny Szwajcar Simon Amman (ten sam, który odbierał Adamowi Małyszowi złoto na olimpiadach) pozoruje telemark przy lądowaniu, a 50-letni Noriaki Kasai próbuje nadal skakać, choć nie udaje mu się przebić do głównych zawodów.
SKOKI I POLONIA
Miałem okazję i zaszczyt osobistego relacjonowania ostatnich zawodów Pucharu Świata, jakie odbyły się na amerykańskiej ziemi przed weekendowymi zmaganiami w Lake Placid. Było to w… 2004 roku. W Salt Lake City (a właściwie w Park City, gdzie znajduje się skocznia olimpijska) byłem także w 2001 r. – w pierwszych tygodniach rozpoczynającej się na wielką skalę małyszomanii.
Wówczas pojawiła się też tam całkiem liczna grupa polskich kibiców. Polacy przyjechali tu z całej Ameryki – programiści komputerowi z Kalifornii, studenci z Salt Lake City, właściciele polskich moteli z Kolorado, budowlańcy z Chicago. Na ciągle niewykończonym obiekcie w Park City stanowili najbardziej wyróżniającą się grupę. Z logistycznego punktu widzenia było to szaleństwo – podróż do stolicy mormonów z takiego Chicago oznaczała całą dobę spędzoną w samochodzie. Decyzja musiała być podjęta ad hoc, bo konkurs w Utah odbył się zaledwie tydzień po tym, jak Adam Małysz odniósł pierwszy wielki sukces i wygrał Turniej Czterech Skoczni.
Pojawił się tam także i Wojciech Fortuna, nasz mistrz olimpijski z Sapporo (1972), który przecież miał w swoim życiu dwa epizody imigracyjne. Byłem wówczas naocznym świadkiem jego pierwszego spotkania z Adamem Małyszem. Były też wieczorne Polaków rozmowy, gdy skoczkowie szli już spać, a w hotelowej restauracji zostawał ówczesny trener Apoloniusz Tajner (dziś honorowy prezes PZN), Wojciech Fortuna i nieliczni dziennikarze, którzy dotarli do Salt Lake City na rok przed olimpiadą. O talentach, ograniczeniach zmarnowanych szansach czy strachu, którego skoczek (podobno) nie ma prawa odczuwać.
Szybko po igrzyskach w Salt Lake City w 2002 roku Stany Zjednoczone zniknęły z programu zawodów Pucharu Świata. W czasie tej posuchy polscy kibice w USA, z niewielkimi wyjątkami, mogli oglądać w telewizji konkursy skoków tylko podczas kolejnych olimpiad albo ściągając, nie zawsze w sposób do końca legalny internetowy streaming. Od czasu do czasu w USA organizowano jedynie zawody Pucharu Kontynentalnego, gromadzącego zawodników bezpośredniego zaplecza czołówki.
O tym, że był to błąd, pokazały ostatnie zawody. Na obiektach pojawili się licznie kibice, co jest najlepszym dowodem, że zawody rangi Pucharu Świata powinny na stałe wrócić na skocznie USA i Kanady. Polskich kibiców, nawet jeśli zawody odbędą się w ten sam weekend co Super Bowl, na pewno nie zabraknie. W końcu każdy z nas marzył kiedyś o lataniu.