Były prezydent Donald Trump po raz kolejny zapowiedział zniesienie zasady przyznającej prawo do obywatelstwa wszystkim osobom urodzonym na amerykańskiej ziemi. Ma to zrobić – jak deklaruje – pierwszego dnia po ponownym objęciu urzędu w styczniu 2025 roku za pomocą rozporządzenia wykonawczego (executive order). Pod warunkiem oczywiście, że w listopadzie 2024 wygra wybory prezydenckie.
Tomasz Deptuła
Trudno wskazać bardziej nierealną obietnicę polityczną. Na przestrzeni półtora półwiecza w Kongresie pojawiało się wiele projektów ustaw mających zakończyć obowiązywanie prawa do obywatelstwa dla osób urodzonych na amerykańskiej ziemi. Rozważano zarówno pozbawianie prawa do obywatelstwa dla urodzonych w USA dzieci nielegalnych imigrantów, a nawet wszystkich imigrantów. Projekty te nie miały jednak szansy na realizację. Tzw. prawo ziemi (łac. ius soli) jest bowiem mocno osadzone w amerykańskiej konstytucji – sankcjonuje je 14. Poprawka do ustawy zasadniczej. Wszystkie próby zmiany jej interpretacji w sądach zmierzające do ograniczenia prawa uznawania obywatelstwa też kończyły się fiaskiem.
KTO KORZYSTA NA PRAWIE ZIEMI?
Abstrahując od samej realności realizacji pomysłu, warto pokusić się o refleksję. Wielu imigrantów z Polski, którzy dziś popierają propozycję byłego prezydenta, przyjechało do USA w latach 90. i na początku obecnego stulecia, decydując się na pozostanie na stałe bez uregulowanego pobytu. Wchodzili tu w związki z innymi imigrantami bez obywatelstwa USA. Gdyby nie obowiązywało „prawo ziemi”, nawet po legalizacji ich urodzone w Stanach dzieci musiałyby czekać na amerykańskie obywatelstwo bądź do osiągnięcia pełnoletności, bądź do naturalizacji ich rodziców. Na pewno nie ułatwiłoby to im życiowego startu. To samo dotyczyłoby dzieci posiadaczy zielonych kart.
ABC UZNAWANIA OBYWATELSTWA
Najbardziej rozpowszechnionym kryterium przekazywania obywatelstwa jest „prawo krwi” (łac. ius sanguinis), czyli posiadanie przez jednego lub obojga rodziców obywatelstwa danego kraju, w naszym przypadku polskiego czy amerykańskiego.
W Stanach Zjednoczonych, tak jak w ponad 30 innych krajach (najczęściej znanych z przyjmowania imigrantów teraz lub w przeszłości), obowiązuje też „prawo ziemi” (ius soli), przyznające prawo do obywatelstwa niemal wszystkim osobom urodzonym na terytorium USA. I to niezależnie od statusu imigracyjnego rodziców – ci ostatni mogą być obywatelami USA, stałymi rezydentami, turystami czy nielegalnymi imigrantami. Jedynym wyjątkiem są dzieci zagranicznych dyplomatów przebywających na placówce w USA. W ich przypadku kwestię obywatelstwa regulują traktaty międzynarodowe.
Ius soli to jednak jeden z rzadziej spotykanych sposobów nabywania obywatelstwa. W chwili obecnej większość krajów na świecie (w tym np. Polska, Niemcy, Włochy, Japonia czy Szwajcaria) nie uznaje „prawa ziemi”. Jedynym wyjątkiem w przypadku Polski jest uznanie obywatelstwa dziecka urodzonego na terytorium RP, gdy żadne z rodziców nie posiadało przynależności państwowej.
Trzecią ścieżką jest oczywiście nabycie obywatelstwa przez naturalizację czy nadanie drogą administracyjną, ale tym aspektem nie będziemy się tu zajmować.
CO JEST W 14. POPRAWCE?
Argumentację przeciwników ius soli trudno zrozumieć bez kontekstu historycznego. 14. Poprawka została uchwalona przez Kongres w następstwie wojny secesyjnej w 1866 roku i ostatecznie ratyfikowana w 1868. Nie chodziło jednak wówczas o imigrantów, ale o byłych niewolników, którzy w wyniku wojny secesyjnej stali się wolnymi ludźmi. „Wszystkie osoby urodzone lub naturalizowane w Stanach Zjednoczonych, objęte jurysdykcją tego kraju, są obywatelami USA oraz stanu, w którym mieszkają” – mówi odnoszący się do kwestii obywatelstwa fragment Konstytucji. (All persons born or naturalized in the United States, and subject to the jurisdiction thereof, are citizens of the United States and of the state wherein they reside).
Wpisanie zasady przekazywania obywatelstwa na zasadzie „prawa ziemi” do ustawy zasadniczej pozbawiało poszczególne stany możliwości ograniczania wolności obywatelskich swoich mieszkańców. Nie wszystkim 14. Poprawka od początku się podobała. Uchwalano ją przy stanowczym sprzeciwie pokonanych stanów Południa, które podczas wojny secesyjnej broniło niewolnictwa.
Tyle historia. Wzmianka o “jurysdykcji” oznaczała, że jedynym wyjątkiem przy uznawaniu obywatelstwa są urodzone w USA dzieci zagranicznych dyplomatów oraz członków suwerennych plemion indiańskich. (Z czasem obywatelstwo zaczęto uznawać także w przypadku dzieci Indian urodzonych w rezerwatach).
Część prawników argumentuje, że fakt posiadania obcego obywatelstwa i zależności prawnej od innego kraju nabyty w chwili urodzenia przez „prawo krwi” może być interpretowany jako argument za nieuznawaniem prawa do amerykańskiego obywatelstwa dla osób urodzonych w Stanach Zjednoczonych. Zgodnie z tym rozumowaniem, jeśli w Nowym Jorku rodzi się dziecko dwojga Polaków, podlegających jurysdykcji państwa polskiego, to można by było ich potomkowi odmówić prawa do obywatelstwa USA. Na szczęście Sąd Najwyższy nigdy się nawet nie zbliżył do takiej interpretacji i zawsze opowiadał się za szerokim stosowaniem 14. Poprawki.
ZMIENIĆ KONSTYTUCJĘ? NIEMOŻLIWE
W takiej sytuacji większość konstytucjonalistów uważa, że jedynym sposobem na unieważnienie “prawa ziemi” jest zmiana samej konstytucji. Na pewno nie można tego zrobić rozporządzeniem wykonawczym prezydenta, co Donald Trump zapowiadał jeszcze w 2018 roku i powtarza obecnie.
A zmiana konstytucji? W dzisiejszych czasach trudno w ogóle sobie coś takiego wyobrazić. Aby tego dokonać, w Kongresie w obu izbach trzeba by było uzyskać po dwie trzecie głosów. Od wielu dziesięcioleci żadna z dwóch partii nie wywalczyła takiej przewagi nad swoimi politycznymi adwersarzami. Do tego poprawkę muszą jeszcze ratyfikować stanowe Kongresy w co najmniej dwóch trzecich (34 z 50) stanów. Biorąc pod uwagę obecne podziały polityczne, żadnego z tych warunków nie udałoby się spełnić.
Podobnie byłoby z próbą zmiany prawa przy pomocy ustawy. Kongres może eksperymentować i szukać prawnych furtek dla ograniczenia „prawa ziemi”, ale prędzej czy później o zgodności tych rozwiązań z konstytucją rozstrzygnąłby Sąd Najwyższy. A ten do tej pory uznawał „prawo ziemi”, niezależnie od tego, czy dominowali w nim konserwatyści, czy liberałowie. Z kolei wydawanie przez prezydenta rozporządzeń wykonawczych w celu podważenia czegoś, co jest częścią konstytucyjnego porządku, nie wytrzyma próby w żadnym sądzie.
W tej sytuacji zapowiedzi zmiany „prawa ziemi” w celu ukrócenia zjawiska “turystyki urodzeniowej” do USA i traktowania urodzonych na amerykańskiej ziemi dzieci jako anchor babies, są konsekwentnie dementowane przez medialnych fact checkerów jako nierealne. Można je tylko traktować jako chwyt w politycznej walce o głosy wyborców.