– Poodrywałam tamte dekoracje, znów masz tu czyste tablice. A do tego już z drążkami – kładę na stole białe prostokąty przymocowane do zielonych, ogrodowych tyczek.
Ogrodowe tyczki sprawdzają się najlepiej. Leciutkie, bo to plastik, dobrze mocują się na kartonie za pomocą zwyczajnej taśmy do pakowania, a potem niestraszna im żadna pogoda. Można z nimi maszerować w śniegu, w deszczu i pod wiatr.
– Dzięki, mamuś – mruczy Młodsza pochylona nad szkicownikiem.
Gdy zbieram z podłogi i upycham do kosza na śmieci żółto-niebieskie skrawki bibuły i podarte papierowe słoneczniki, podnosi jednak głowę.
– Dlaczego tak jest? – pyta.
– Co jest?
– Zawsze coś. Wojna, krzywda, korupcja, oszustwo. Nieoczekiwanie, podstępnie, zdradziecko. Więc kolejny protest. Kolejny marsz. Nadzieja, że to coś da, zmieni. A czy naprawdę da, zmieni?
Kręci mi się w głowie. Muszę usiąść. Dziesiąty dzień z objawami COVID-a wciąż przypomina rejs po niespokojnym oceanie. Grzmoty i błyskawice gorączki już co prawda odpuściły, ale podłoga wciąż nie wróciła do swego solidnego stanu i niczym zdradziecka fala wciąż potrafi wymykać mi się spod nóg w najmniej spodziewanym momencie.
Oczywiście, że czuję się podstępnie zaskoczona, zdradziecko oszukana. Byliśmy już przecież po tej drugiej stronie. Cieszyliśmy się życiem, wolnością, wachlarzem wyborów i pięknem lata, które miało być w tym roku jeszcze piękniejsze, bo wiadomo, nic tak nie przydaje życiu urody i nie podkreśla wartości tej urody jak doświadczenie jej straty, choćby tylko na małą chwilę.
COVID ściął mnie z nóg w dniu, gdy planowałam wreszcie zabrać się do sprzątania po maratonie tegorocznych uroczystości szkolnych i rodzinnych. Rozmach i przytup tego maratonu był wielki, bo, jeśli dobrze policzyłam, nałożyło się na siebie co najmniej z dziesięć okazji. W pewnym momencie tylko dopompowywałam balony i jeździłam do sklepu po kolejne kartony Bubly.
Teraz nie wiem, kiedy posprzątam. W kącie przy telewizorze wciąż wystawa zdjęć Młodszej, przebieżka fotograficzna przez jej dotychczasowe życie na tekturowej rozkładance, od kilkumiesięcznego bobasa po bal maturalny. Na stoliku pamiątkowa książka z wpisami gości i sterta zdjęć z polaroida Instax. Aparat jest nowy. Idea kolorowego zdjęcia instant ma za to akurat tyle lat, niemal co do dnia, co konstytucyjne prawo, które Młodsza wypisuje na kartonie.
Na ilu z tych zdjęć idzie z transparentem? Ile razy siedziała tak jak teraz szykując się na kolejny protest w kolejnej najważniejszej sprawie? Domagając się pokoju na świecie? Społecznej sprawiedliwości? Poszanowania praw człowieka i ludzkiej godności? Prawa do wyboru, do życia w zdrowiu, a nawet do bezpiecznej nauki w szkolnej ławce?
Dużo. O wiele za dużo jak na matkę-imigrantkę, która, choć znalazła się w Ameryce przez przypadek, a została z rozsądku, wwiozła ze sobą do swej nowej ojczyzny dość konkretne o niej wyobrażenia, wsparte bardzo konkretną wiedzą dopiero co nabytą na studiach. Wszystkie egzaminy z zakresu amerykańskiej historii i literatury zaliczyłam, jeśli to kogoś interesuje, na bdb. Pracę magisterską też pisałam o Ameryce, a kwerendę do niej robiłam korzystając z najnowszych badań i materiałów na „bluszczowym” uniwersytecie w Wielkiej Brytanii.
To prawda, mogłam nie wiedzieć, że największym priorytetem po wylądowaniu w Krzemowej Dolinie będzie zrobienie prawa jazdy, bo wyrażenie „komunikacja publiczna” na zachodnim wybrzeżu USA w połowie lat 90. było frazą oksymoroniczną. Nie spodziewałam się jednak, że w państwie tak „obywatelskim”, za jaki uchodziła i uchodzi do dziś Ameryka, wolność i godność człowieka mogą, identycznie jak w kraju mojego dzieciństwa, też zależeć od garsteczki urzędników, trzymających władzę i mocno oraz bezkarnie jej nadużywających. Mogłam nie wiedzieć o wielu pokutujących po tej stronie świata obyczajach, o tym między innymi, ile przyjdzie mi stoczyć bitew z systemem amerykańskiej edukacji o sprawy najbardziej prozaiczne i zdroworozsądkowe, typu prawo dziecka do spędzania przerw z koleżankami z innej klasy czy wstawianie do sali pozbawionej klimatyzacji wiatraka, gdy rok szkolny zaczyna się w połowie sierpnia, w czasie fali największych upałów. Nigdy jednak, w najśmielszych wizjach, nie przyszło do mnie, że wspomnieniem ze szkolnych lat córek, jakie wryje mi się w pamięć najbardziej, będą ich głowy pochylone w skupieniu nie nad pracą domową, a konstrukcją kolejnego transparentu na kolejny marsz, protest, wiec. Nigdy.
Ile ich było tych transparentów, plakatów? Ile razy sama pomagałam mocować na nich drążki, wstążki, flagi? Szczerze – nie zliczę. Na pewno jednak o wiele za często jak na kraj, którym Ameryka była dla mnie w chwili, gdy podejmowałam decyzję o emigracji, o tym, że tutaj urodzę i będą wychowywać dzieci. Amerykańskie dzieciństwo spędzone na ulicznych protestach w obronie najbardziej podstawowych ludzkich praw, których właśnie tutaj zaczyna brakować? Nie tak to miało wyglądać. Nie tutaj. Nie w tym momencie historii.
– Musimy wierzyć, że zmieni – mówię, gdy słabość wreszcie przechodzi i mogę się znów podnieść.
Kawał drania z tego COVID-a, naprawdę. Hitler i Aleksander Wielki mogą mu tylko pozazdrościć – zdobył to, co im się nie udało. Podbił i zniewolił absolutnie cały świat. Mimo to toczy swą wojnę dalej. Dalej kopie, choć leżymy już nieprzytomni z bólu. Urodzony kamikadze. Czyż nie wie, że to najbardziej nierozsądny z systemów władzy? Eliminuje z gry najsłabszych, to prawda, ale ci, którzy dyktat przetrwają, budzą się z nową siłą i świadomością.
Młodsza podnosi głowę. Mruży oczy. Wpatruje się w jakiś punkt za oknem. Idę za jej wzrokiem. Na ogrodzeniu przysiadły dwa rudziki. Są jednakowej wielkości, ale jeden to wciąż dziecko. Sterczy mu z szyi kilka charakterystycznych, puchowych piórek. Młodzik zaczyna energicznie bić skrzydłami i w końcu podrywa się do lotu. Spada na trawnik, ale szybko znów się podrywa i tym razem dociera na niższe gałęzie choinki na posesji sąsiadów. Matka odczekuje moment i leci za nim. Powtarzają ten sam manewr przemieszczając się na czubek drzewa, na komin, wreszcie na najwyższy punkt w okolicy – na dachową antenę.
– Lepiej ci? – pyta Młodsza.
– Jeszcze nie, ale będzie. Nie mam wątpliwości. Skoro nas ten bandyta nie zabił, to teraz możemy wyjść z jego łap już tylko silniejsi.
CYTAT
Nigdy, w najśmielszych wizjach, nie przyszło mi na myśl, że wspomnieniem ze szkolnych lat córek, jakie wryje mi się w pamięć najbardziej, będą ich głowy pochylone w skupieniu nie nad pracą domową, a konstrukcją kolejnego transparentu na kolejny marsz, protest, wiec.
Eliza Sarnacka-Mahoney