Miejsca zatrzymane w czasie są urocze. Zatrzymywanie czasu w miejscu nie ma w sobie nic z Canaletta ani Chełmińskiego. Szkodzi wszystkim.
Chaos towarzyszący pakowaniu, ostatnim zakupom, logistyce ilości i formatu bagażu, który musi przebyć drogę samolotem, a potem zmieścić się w studenckiej szafie (walizki, czy torby duffel? większe czy mniejsze?) nie zostawiał wiele miejsca na inne rozmyślania. I bardzo dobrze, bo te refleksje nie należały do najprzyjemniejszych.
Młodsza już jeden falstart w studenckie życie za sobą miała. Cynicznym zrządzeniem losu wpadła w podobne egzystencjalne sidła, co ja, dokładnie w tym samym wieku i sytuacji. Mnie oszukał właściciel wynajętego w stolicy mieszkania, do którego notorycznie nie mogłam się dostać. Nim udało mi się znaleźć nową stancję, pamiętam ponure, ciemne wieczory spędzane w tramwaju na kursach od pętli do pętli z książką przed nosem, bo kolokwia nic sobie nie robiły z mojej trudnej życiowej sytuacji i wciąż trzeba się było do nich uczyć.
Młodszą oszukał system, choć w nim też główną rolę odegrał czynnik ludzki. W jej przypadku była to notorycznie pijana w sztok współlokatorka, również monopolizująca wspólne lokum w akademiku. Zdrowie psychiczne jest jedno i życie jest jedno, Młodsza postawiła więc na zasadniczą zmianę. Wybrała nową uczelnię w odległości największej z możliwych do tej starej – po drugiej stronie kontynentu.
Niby już raz przerabiałam studia dziecka poza stanem, ale różnica i tutaj była zasadnicza. Można tam było w dzień dojechać autem, nadto w okolicy mieszkali bliscy krewni. Niedzielne obiady i ewentualne wsparcie kryzysowe czekało na starszą córkę z otwartymi ramionami, a nam, rodzicom, pozwalało spokojniej spać w nocy, zwłaszcza przez pierwsze miesiące. Dzisiaj Google podpowiada, że wycieczka samochodowa musiałaby trwać trzy dni, zaś najbliżsi krewni mieszkają trzysta kilometrów od nowej uczelni Młodszej.
Nie wiem co było trudniejsze. Widok żegnającej nas z ulicy córki, malejącej w tylnym lusterku, czy otwierającej się przed nami drogi? Północno-wschodnie rubieże Ameryki, w które postanowiliśmy się zapuścić na kilka dni po odstawieniu Młodszej na nowe studia, idealnie odzwierciedlały stan duszy. Skala i szybkość opadającej na nas zmiany była jak mityczny topór Mjöllnir Tora. Z bezkresu spalonej na złoty brąz półpustyni, pejzażowej codzienności na zachodzie Ameryki, gdzie mieszkamy, prosto w obfitość wylewającej się z każdego zakątka puszystej zieleni z przerwami, tu i ówdzie, na łagodną linię nabrzeża. Mogę sobie tylko wyobrazić, co czuli europejscy osadnicy, gdy stawiali na tym nabrzeżu stopę po tygodniach, a czasem miesiącach morderczej przeprawy przez ocean. Nie mam pojęcia co i czy w ogóle cokolwiek wiedzieli o lądzie, na którym mieli odtąd żyć, ale jestem pewna, że jedno wiedzieli na pewno: zmiana jest istotą egzystencji. Kto się do niej nie adaptuje, przegrywa z prawami natury. Prawa te działają w każdym wymiarze życia: jednostki, rodziny, narodu, globu.
W powrotnej drodze do domu czytałam nową książkę Bruce’a Ackermana pt. „The Post Modern Predicament”. To kolejna w krótkim czasie (po „The Age of Revolutions” Fareeda Zakarii), po którą sięgnęłam, żeby lepiej zrozumieć, w jakich przyszło mi żyć czasach, bo od dawna instynktownie czuję, że z gruntu przełomowych. Przykład? W rekordowo krótkim czasie świat stał się ledwie frakcją tego, czym był jeszcze w okresie mojego dzieciństwa. Wciąż nie fizycznie, ale mentalnie i komunikacyjnie mam dziś przecież na wyciągnięcie ręki najdalsze jego zakątki. Finansowo i ekonomicznie coraz więcej z nas bez względu na miejsce zamieszkania staje się klientami tego samego banku, kredytodawcy, dostawcy. Pracownikami tej samej firmy, bo firma też ma oddziały wszędzie i ignoruje granice. Siłą rzeczy dzielimy się i dzielimy ze sobą wszystko: boomy, recesje, inflacje, biedę i nierówności, i oczywiście epidemie, które bardziej niż kiedykolwiek w historii grożą przeobrażeniem się w pandemie. świat naczyń połączonych, gdzie na mój osobisty dobrostan lub złostan wpływa – dosłownie – cały świat.
Zakaria, którego nie od dziś cenię za historyczną perspektywę, widzi w tej rzeczywistości wszystkie znamiona regularnej, światowej rewolucji z gatunku tych, które w ostatnich czterystu latach już się nam kilka razy przydarzały. Niesie nam ona ze sobą zasadnicze zmiany i nowe normatywy w obrębie relacji społecznych i ekonomicznych, a w związku z tym równie potężne wstrząsy w ramach reakcji na te zmiany. Wysyp populistów zagospodarowujących ludzki strach przed zmianą i przekonujących, że ratunek jest możliwy poprzez powrót do paradygmatów z przeszłości tylko potwierdza, że zmiany się w istocie dokonują.
Ackerman, weteran badań z pogranicza politologii i filozofii idzie dalej. W jego pojęciu zmiana i rewolucja już są za nami, a problem tkwi w tym, że nie przestawiliśmy się jeszcze na używanie właściwych narzędzi do sprawnego nawigowania po nowej rzeczywistości zarówno w sferze osobistej, jak i zawodowej. Dlaczego? Bo blokuje nas to co zawsze: egoizm, chciwość, mechanizmy skalkulowanego wyzysku. I podatność na demagogię, która w trudnych czasach zawsze osiąga niebotyczne rozmiary.
Chciałabym wiedzieć co przyniesie przyszłość, bo przesłanki nie są dobre. Populiści i demagogia szaleją jakby świat miał się skończyć już nie jutro, ale jeszcze dziś wieczorem. Masa ludzi szczerze wierzy, że polityka jest jak włączanie kontaktu. Musi tylko na nim położyć palec ich kandydat i wtedy voila! – z miejsca zapanuje nam jasność i dobrobyt. Choć niby wszyscy znają teorię naczyń połączonych, preferują nie brać jej pod uwagę, gdy dyskutują o stanie gospodarki, finansów, zatrudnienia.
Oczywiście, nic z tego. Nic mi się przecież nie objawi. Kontrolę mam tylko nad jednym – nad wyborem, czy walczyć o to, co naturą rzeczy powrócić nie może, czy przyłączyć się do walki o to, by mieć wpływ na to, co nadchodzi.
Autor: Eliza Sarnacka-Mahoney