„Losy mojej rodziny są splecione ze Stanami Zjednoczonymi. Mój dziadek wyjechał do USA, mój ojciec miał do niego dołączyć, ale wybuchła II wojna światowa. Szukam kontaktu z rodziną, która dziś żyje na Florydzie” – mówi w rozmowie z nami Marek Jakubiak, polski polityk i przedsiębiorca, poseł na Sejm, były kandydat na prezydenta Polski.
Jest Pan chyba najbardziej znanym politykiem-przedsiębiorcą w Polsce. Gdy zaczynał Pan swoją biznesową karierę, Stany Zjednoczone – kraj wolności gospodarczej – były dla Pana inspiracją?
Oczywiście, tak jak dla bardzo wielu Polaków w tamtych czasach. Amerykański Sen – kto o nim wtedy nie myślał? W ogóle powiem panu, że losy mojej rodziny są w dość znaczący sposób splecione ze Stanami Zjednoczonymi. Część mojej rodziny, potomkowie mojego dziadka od strony ojca, żyje w USA, na Florydzie. Nawet nazywają się Jakubiak. Tylko nie mogę z nimi złapać żadnego kontaktu, piorun jasny! Piszę do nich, ale nie odpowiadają. Może myślą, że to jakiś biedny krewny z Polski się do nich dobija z prośbą o wsparcie? (śmiech)
To by się nieźle zdziwili.
Chyba tak! Ale skorzystam z okazji i zwrócę się do Czytelników „Nowego Dziennika” – może ktoś z Państwa jest w kontakcie z rodziną Jakubiaków mieszkającą na Florydzie. Jeśli tak, to mam gorącą prośbę o przekazanie im wiadomości, że bardzo chcę się z nimi skontaktować.
Jak to się stało, że Pana rodzina wyemigrowała do Stanów Zjednoczonych?
Na około trzy lata przed wybuchem II wojny światowej mój dziadek Teofil Jakubiak, razem z żoną i synem, przenieśli się do Stanów Zjednoczonych. Mój ojciec, wraz zresztą rodziny, miał dołączyć do nich w 1939 roku. Ale wybuchła wojna, która pokrzyżowała te plany. Kto wie, może dziś i ja żyłbym sobie na Florydzie? Powtórzę raz jeszcze – szukam rodziny, chciałbym ją odnaleźć, nawiązać kontakt. Mam naprawdę poczucie, że warto do tego doprowadzić.
Jeśli okaże się, że ktoś z naszych Czytelników będzie w stanie połączyć Pana z rodziną, na pewno damy Panu znać.
Serdeczne dzięki! A wracając do Amerykańskiego Snu… Ja mam poczucie, że ten słynny Wielki Amerykański Sen, o którym każdy w życiu słyszał, zadział się na naszych oczach w Polsce w tym roku. Normalny, zwyczajny chłopak, który nie pochodził z bogatej rodziny, rozpoczął naukę, skończył studia, zrobił doktorat, ożenił się – i został prezydentem Rzeczypospolitej. A startował przeciwko całemu establishmentowi. To jest historia jak z Amerykańskiego Snu. W Polsce jeszcze to jest możliwe.
W Pana przypadku ten sen również się zadział?
Na pewno w jakimś stopniu tak. Ja zbudowałem to moje małe imperium piwowarskie pracując od rana do nocy przez dziesiątki lat. Lata ciężkiej pracy. Niestety z przykrością powiem, że dzisiaj cały ten liberalizm utrudnia mi moją pracę. 95 procent rynku piwowarskiego w Polsce jest w rękach zachodnich koncernów i one robią co chcą. Wytrzymać na tym rynku jest piekielnie trudno.
Może warto byłoby w takim razie przenieść biznes do USA?
Ha! Zdradzę panu, że zwróciłem się do burmistrza Miami, że chciałbym wybudować polski browar na Florydzie. Byłem gotów to zrobić, nawet pomimo tego, że na Florydzie są spore akcyzy. Bo największa akcyza na Florydzie jest dwa razy mniejsza, niż najmniejsza akcyza w Polsce! Napisałem więc do pana burmistrza, ale niestety nie był łaskaw mi odpisać. Wielka szkoda, ale mówi się trudno.
Brał Pan udział w tegorocznych wyborach, więc nie sposób nie zapytać – jaki według Pana jest prezydent elekt Karol Nawrocki? Jakie sprawia wrażenie jako człowiek?
Zacznę od tego, że ja wyznaję zasadę – albo się lubi ludzi, albo nie. Jak kogoś spotykam, podaję mu rękę, to od razu albo go lubię, albo go nie lubię. Wystarczy spojrzeć ludziom w oczy, by wiedzieć z kim ma się do czynienia. Z Karolem Nawrockim po raz pierwszy spotkałem się kiedyś na jakimś meetingu z młodzieżą w Poznaniu. Obaj byliśmy prelegentami na jednym z paneli. Podaliśmy sobie ręce, „Cześć, cześć”, było miło. Uznałem, że to równy gość. Potem okazało się, że Karol Nawrocki został kandydatem na prezydenta Polski. To sprawiło, że mijaliśmy się na kampanijnym szlaku. I podczas tych naszych „mijanek”, np. przy okazji debat wyborczych, utwierdziłem się w tym moim pierwszym wrażeniu. To naprawdę fajny, normalny facet.
Wyborczy kurz już opadł, więc jak na chłodno oceni Pan swój wynik w pierwszej turze?
Nie ma co się oszukiwać – ja, jako kandydat prawicowy, wiedziałem że będę kandydatem drugiego wyboru. To było pewne od samego początku. I z jednej strony może mój wynik nie był za dobry, ale z drugiej – jestem przekonany, że te 150 tysięcy ludzi, którzy na mnie zagłosowali, to są moi przyjaciele. Nie mieli żadnego politycznego interesu, żeby na mnie zagłosować, a to zrobili. Takie poparcie jest naprawdę bardzo cenne i dziękuję za nie.
Akurat w tegorocznych wyborach dobre wyniki osiągnęli kandydaci prawicowi, więc faktycznie miał Pan trudniejsze zadanie.
Wpadłem po prostu pomiędzy Konfederację i Prawo i Sprawiedliwość. Wielu moich sympatyków sympatyzuje również z Konfederacją albo PiS-em. I w sytuacji, kiedy Karol Nawrocki i Sławomir Mentzen walczyli o wejście do drugiej tury, ci moi sympatycy uznali, że lepiej już w pierwszej turze poprzeć tego, kogo chętniej widzieliby w drugiej turze. A ja zostałem ze swoim 0,77 proc. Ale nie mam żalu! To jest polityka, normalna sprawa.
Wielu komentatorów zwracało uwagę, że dobrze radził Pan sobie w debatach prezydenckich, których w tym roku było rekordowo dużo. Jest Pan zwolennikiem pójścia w tę bardziej „amerykańską” stronę debat polityków w Polsce?
Zanim o debatach – muszę wspomnieć o sondażach. To jest coś nieprawdopodobnego, jak oni w Polsce kręcą tymi sondażami. Sondaże najpierw sugerują ludziom na kogo mają głosować, a później ich w tej decyzji upewniają. Jestem zdania, że ostatni sondaż powinien być publikowany na trzy miesiące przed wyborami – potem żadnych sondaży!
A wracając do debat?
To jest wyzwanie polityczne. Ktoś mnie zapytał w trakcie kampanii, dlaczego ja na te debaty chodzę. Że to jest przecież wysiłek, trzeba się przygotować, trzeba reagować, być „pod napięciem” przez cały czas. Ludzie, przecież to jest mój obowiązek! Ja jestem politykiem i to jest mój obowiązek odpowiadać na pytania. I – co również bardzo ważne – sugerować rozwiązania. Wielu moich kontrkandydatów tylko narzekało, nie przedstawiało żadnych propozycji. Ja uważam, że skoro jestem politykiem, to mam powiedzieć, jakie ja widzę rozwiązanie danego problemu.
Debaty to chyba dla polityka zawsze pokusa, żeby zaserwować widzom populistyczne hasła.
Nie w moim przypadku. Ja zdawałem sobie sprawę, że niektóre moje propozycje, o których mówiłem, mogą mi nie pomóc. Uważam np., że jeżeli ludzie wolą mieć koty, a nie dzieci, to powinni płacić bykowe – i to powiedziałem w debacie. Nie pomogło mi to w wyborach, ale takie jest moje zdanie na ten temat i tyle. W przyszłości to dzieci będą płaciły emerytury dzisiejszych młodych ludzi. Moi synowie, czy moje córki mają dzieci i to ich dzieci będą utrzymywały tych, którzy dzieci dzisiaj nie mają. To mi się nie podoba.
Stany Zjednoczone czy Unia Europejska? Kto Pana zdaniem jest w tej chwili większym gwarantem bezpieczeństwa i rozwoju Polski?
W Polsce funkcjonują niestety grupy różnego rodzaju wpływów. Nie nazywam tego służbami, ale są to bez wątpienia wpływy: niemieckie, rosyjskie, ostatnio okazało się, że również duńskie, holenderskie itd. Skąd się to bierze? Ano stąd, że jesteśmy przedmurzem Europy. Polska znajduje się na styku Wschodu i Zachodu. Od okresu międzywojennego, od II Rzeczpospolitej, nasz kraj ma z tego powodu wyraźny kłopot. Ja sam – jako poseł RP – czasami nie rozumiem, skąd i w jaki sposób pod obradami Sejmu pojawiają się ustawy, które lobbują np. za przemysłem niemieckim. Albo jak to się stało, że Sejm III RP w latach 90-tych sprzedał większość handlu detalicznego? Jak to się stało, że sprzedano praktycznie cały polski przemysł?
To są właśnie działalności tych piątych, szóstych kolumn, które działają w oczywisty sposób na terytorium Polski. Mówi się o tym, że opuszczając nasz kraj w latach 90-tych, Rosjanie zostawili w Polsce około 32 tysięcy agentów wpływu. To są kolosalne liczby ludzi, którzy przecież nie zmienią swoich poglądów. Z badań robionych w Polsce wynika, że zjawisko ojkofobii, czyli nielubienia własnej ojczyzny, dotyczy 17 procent Polaków.
No i tu faktycznie pojawia się pytanie – dla mnie retoryczne, natomiast dla co niektórych kłopotliwe – przy kim powinniśmy rozwijać swoją przyszłość? Otóż, według mnie, dzisiaj najpoważniejszym kandydatem, z którym mamy zbieżność politycznych kierunków, są Stany Zjednoczone. My po prostu jesteśmy do Amerykanów bardzo podobni.
Pod jakimi względami?
A choćby takimi, że USA mają podobne doświadczenia z Europą, jak Polacy. Zawiodły się już wielokrotnie na Francji i na Niemczech. A jednocześnie nie mogą dać się wypchnąć z Europy, bo to doprowadziłoby do wybuchu III wojny światowej. Amerykańscy oficerowie, będący w NATO, mówią o tym wprost. Powtarzają, że Sojusz Północnoatlantycki to organizacja, która ma nie pozwolić na to, by doszło do III wojny światowej. I to wcale niekoniecznie spowodowanej przez Rosjan! Myślę sobie, że Polska – gdyby postawiła swój ciężar rozwoju politycznego na plecach Trójmorza – mam tu na myśli kraje takie jak Finlandia, Litwa, Łotwa, Estonia, Ukraina, Słowacja, Bułgaria, Rumunia, Słowenia, Chorwacja, Serbia, Włochy – to mogłaby zbudować blok polityczny, który mógłby przeciwstawić się hegemonii niemieckiej w Europie. Ta hegemonia jest faktem i nie ma co tego ukrywać. I Stany Zjednoczone powinny stać się liderem takiego projektu, albo wspierać jego rozwój, bowiem większość pieniędzy, które zarabia Unia Europejska, zarabia właśnie na wymienionych przeze mnie państwach. Więc uciąłby się troszeczkę kureczek z pieniędzmi Niemcom i Francji, a wtedy UE być może zrozumiałaby, że trwanie w tym dzisiejszym idiotyzmie nie ma większego sensu.
Co konkretnie ma Pan na myśli?
Przykładów kompletnie niezrozumiałych działań UE jest mnóstwo. Podam choćby tę piramidę finansową, jaką jest niewątpliwie euro. Nie wiem, czy Polonia amerykańska o tym szerzej wie, ale Niemcy mają nadrukowane zapasy niemieckiej marki, na ewentualność przejścia z powrotem na swoją walutę narodową. Niemcy są gotowi. Po co się na to przygotowują? Bo są pragmatyczni. Ile mogli, tyle wyciągnęli z Unii i z euro, a jak już nie będzie czego wyciągać, to przejdą na markę i tyle.
Jak z perspektywy posła na Sejm RP zmieniły się polsko-amerykańskie relacje po tym, gdy prezydentem USA został Donald Trump?
My tu w Polsce – mówię o prawej stronie naszej sceny politycznej – robiliśmy wszystko, żeby Donald Trump wygrał wybory prezydenckie. Byliśmy bardzo aktywni w mediach tradycyjnych i społecznościowych. Przekonywaliśmy naszą Polonię, nasze siostry i naszych braci, żeby głosowali na Trumpa. I mamy wrażenie, że Donald Trump zrewanżował się Polsce, wspierając Karola Nawrockiego dobrym słowem, co miało znaczenie wyborcze w Polsce. Mamy dzisiaj prezydenta elekta Karola Nawrockiego, czyli takiego trochę „polskiego Trumpa”. Widać, że cała Europa się budzi – prawicowe ugrupowania dochodzą do władzy w wielu krajach. Obywatele państw europejskich mają już dość tego „pitolenia”. Myślę sobie, że normalność dla Europy oznacza albo upadek Unii Europejskiej, albo jej zreformowanie – ja jestem zwolennikiem tej drugiej wersji.
Przy okazji każdych wyborów w Polsce jak bumerang powraca temat głosującej Polonii. Tu i ówdzie podnoszone są głosy, że ludzie niemieszkający w kraju nie powinni móc głosować. Jakie jest Pana zdanie?
Zacznijmy od tego, że Polonia Polonii nierówna. „Europejska” Polonia, czyli np. ta mieszkająca we Francji czy w Niemczech, jest w zdecydowanej większości prounijna, chce dalszego zwiększania zależności Polski od UE. Natomiast amerykańska Polonia jest zupełnie inna, moim zdaniem jest ostoją normalności. Z doświadczenia wiem, że Polonia amerykańska – choć oddalona od kraju, jeśli chodzi o odległość – dobrze wie, co się dzieje w Polsce. Ja jestem zdania, że wszyscy, którzy mają polskie obywatelstwo, powinni mieć możliwość głosowania w wyborach. Ale jednocześnie życzyłbym sobie i Polsce, by nasze „europejskie” Polonie były tak dobrze zorientowane w polskich realiach, jak Polonia amerykańska.
Jak będą Pana zdaniem kształtowały się relacje polsko-amerykańskie w bliskiej i w tej nieco dalszej przyszłości?
Trzeba czekać na zaprzysiężenie Karola Nawrockiego i będziemy mieli nową jakość w polityce. To bardzo zmieni sytuację. Ten rząd jest bliski upadku, Tusk jeszcze jakoś to trzyma, ale koalicja trzeszczy coraz bardziej. Sądzę, że czekamy na premiera Andrzeja Dudę. Mówię śmiertelnie poważnie. Wtedy prezydent Trump miałby dwóch swoich przyjaciół w Polsce na dwóch najważniejszych urzędach. I wtedy, gdybyśmy zrobili w Polsce strefę wolnego handlu ze Stanami Zjednoczonymi, gdybyśmy byli tym amerykańskim hubem na Europę, to Polska mogłaby bardzo szybko urosnąć, a Amerykanie wiedzą, że przyjaźń z Polską jest trwała.
W sejmowych kuluarach mówi się, że przyspieszone wybory parlamentarne w Polsce są możliwe?
Tak.
Na koniec – czy chciałby Pan przekazać coś naszym Czytelnikom?
Oczywiście! Kochani Rodacy, bądźcie dumni z waszej ojczyzny! My naprawdę robimy tu wszystko, co możemy, żeby Polska nie zginęła. I jak to hymn mówi: „Jeszcze Polska nie zginęła, kiedy my żyjemy!”. Wspomagajcie nas, bo warto. Polska jest pięknym, mądrym, czystym krajem. Warto wspierać Polskę.
Rozmawiał Kacper Rogacin
Marek Jakubiak – ur. 30 kwietnia 1959 w Warszawie. Polski polityk i przedsiębiorca związany głównie z branżą piwowarską, poseł na Sejm VIII (startował jako kandydat komitetu wyborczego Kukiz’15) i X kadencji (startował jako kandydat komitetu wyborczego Prawo i Sprawiedliwość). Kandydat na urząd prezydenta RP w wyborach w 2020 (pierwszych i drugich) oraz 2025. Członek Koła Poselskiego Koło Poselskie Wolni Republikanie.