Grzegorz Małecki jest absolwentem warszawskiej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Zagrał w kilkudziesięciu sztukach teatralnych, głównie na deskach Teatru Narodowego w Warszawie. Współpracuje z Teatrem Polskiego Radia. Wystąpił w ponad stu słuchowiskach radiowych. Wielokrotnie nagradzany (jest m.in. laureatem prestiżowej nagrody aktorskiej „Feliks Warszawski”) aktor teatralny, filmowy, telewizyjny i dubbingowy. Z artystą rozmawiamy przy okazji wizyty w Nowym Jorku ze spektaklem „Mizantrop” Moliera, w reżyserii Jana Englerta, w którym wcielił się w postać Alcesta.
Jak się gra dla Polonii w Stanach Zjednoczonych? Czy jest jakaś różnica pomiędzy widownią w Polsce, a tutejszą?
Nie chciałbym teraz podpaść widzom krajowym, natomiast rzeczywiście (i to mówią wszyscy, którzy tu przyjeżdżają), są to dla nas spotkania zupełnie wyjątkowe. Mam takie poczucie, jakby nasi widzowie na te spektakle czekali, byli po prostu złaknieni i wzruszeni. W Nowym Jorku podeszło do mnie kilka osób, które powiedziały, że przyleciały specjalnie na to przedstawienie z innych stanów. Musieli wynająć hotele, kupić bilety na samolot tylko po to, żeby nas zobaczyć. Po spektaklach, przed wejściem czekały na nas tłumy. My się przez moment poczuliśmy, jak hollywoodzkie gwiazdy. Jest to niezwykle przyjemne uczucie, a z drugiej strony bardzo zobowiązujące.
Jesteś aktorem teatralnym, filmowym, telewizyjnym, dubbingowym. Świetnie śpiewasz. Czy któraś z tych ról jest Ci najbliższa?
Hm… (długa cisza) Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Ja w ogóle z wiekiem, mam coraz większy problem z aktorstwem. Nie wiem, może jest to związane z kryzysem wieku średniego (dobiegam pięćdziesiątki), ale wydaje mi się, że zawód, który wykonuję, jest zupełnie niepoważny. Myślę, że nasz zawód jest bardzo odtwórczy. Cały czas jesteśmy uzależnieni od reżysera, producenta, oświetleniowca, od scenografii. Przede wszystkim od autora tekstu. Aktor jest takim rodzajem medium, za pomocą którego wypowiada się bardzo wiele osób, a on sam właściwie nigdy nie mówi we własnym imieniu. Od jakiegoś czasu poszukuję innych form ekspresji. Zajmuję się reżyserią, piszę felietony, między innymi do miesięcznika „Pani”. Szukam nowych dróg spełnienia zawodowego.
Powiedziałeś kiedyś, że „aktorstwo to przedłużenie dzieciństwa”. Czyli uważasz, że Twoja praca to takie wygłupianie się, zabawa? Nie czujesz tej misji?
Nigdy nie czułem misji. Uważam, że jeśli ktoś chce spełniać misję, to powinien zostać misjonarzem (śmiech). Najlepiej wykonuje się zawód aktora, kiedy ma się do niego pewien dystans. Dla mnie aktorstwo to jest ciągła zabawa w piaskownicy. Mam takie poczucie, że nawet, kiedy gram jakąś bardzo dramatyczną rolę, to w gruncie rzeczy, nadal jest to zabawa. Amerykańscy aktorzy doskonale to rozumieją. Wydaje mi się, że zbyt głębokie wchodzenie w zadanie aktorskie, zbyt mocne zagłębianie się w świat postaci, które gramy, jest bardzo nieprofesjonalne i może się źle skończyć. Znam kilka osób, które przekroczyły w pracy tę granicę, albo raczej, którym ta granica się zatarła i to najczęściej kończyło się albo na terapiach, albo na odwykach.
Przeczytałam, że prawie dwadzieścia pięć lat temu zaczęła się Twoja kariera na deskach Teatru Narodowego, któremu jesteś wierny do dzisiaj. Czy nie kusiło Cię, aby to zmienić? Czy to nie jest trochę nudne, grać tyle lat w tym samym teatrze, często z tymi samymi ludźmi?
Ja tak nie do końca jestem wierny Teatrowi Narodowemu, kilka razy go zdradziłem. Było kilka kochanek po drodze. Grałem i nadal gram gościnnie w kilku innych teatrach w Warszawie. Specyfika mojego zawodu polega na tym, że robi się w sumie cały czas coś innego. Przecież ja zagrałem w tym czasie kilkadziesiąt różnych ról. Spotkałem się z wieloma reżyserami i aktorami, więc nie mam poczucia, że gdzieś utknąłem. Mam to szczęście, że gram repertuar od Sasa do Lasa.
Wrócę jeszcze na chwilę do pytania o „misyjność” Twojego zawodu. Czy naprawdę grając Konrada Gustawa z „Dziadów” Mickiewicza nie czułeś tej powagi sytuacji? Tego, że grasz rolę absolutnie najważniejszą w polskiej dramaturgii?
Powiem tak, że w momencie, w którym się dowiedziałem, że będę grał tę rolę, poczułem ciężar i przeszły mnie ciary. Przecież przede mną grał to Gustaw Holoubek w 1968 roku w reżyserii Kazimierza Dejmka, wszyscy pamiętają „Dziady” Leona Schillera czy Swinarskiego. To jest lektura szkolna, nasz najważniejszy narodowy dramat. Tak więc, w pierwszej chwili pomyślałem sobie nawet nie to, że tej roli nie udźwignę, tylko że będzie to strasznie ważne wydarzenie, oceniane przez dziesiątki krytyków, porównywane. Dość szybko to z siebie zrzuciłem i pomyślałem: nie, no muszę to potraktować po prostu jak kolejną, zwykłą rolę, bo inaczej oszaleję. Ja ogólnie mam taką zasadę, że niezależnie, czy to jest duża czy mała rola, to staram się nie myśleć o tym, jak ją zrobili inni. Oglądanie poprzedników, mam wrażenie, pozbawia nas takiej twórczej radości. W ogóle praca aktora jest trochę detektywistyczna. Przyglądam się postaci, czytam, zastanawiam się, jaka jest, jak się porusza, jakim głosem mówi, jakie miała dzieciństwo. W teatrze chyba najpiękniejsze jest poszukiwanie, najciekawszy jest etap prób. To tak, jak mówią pisarze, że kiedy oddają już gotową książkę do wydawnictwa, mają poczucie, że coś w nich umiera.
Czy masz jakąś rolę, która jest Twoją ukochaną, którą najchętniej grasz? Ja najbardziej pamiętam Cię w roli Edka w „Tangu” Mrożka. A co Ty sądzisz na ten temat?
Szczerze mówiąc, nie prowadzę takich rankingów. Ale faktem jest, że rola Edka została doskonale przyjęta. Dostałem wiele nagród za tę postać. Opowiem może taką ciekawostkę. Prowadziłem z reżyserem, Jerzym Jarockim, pewien spór podczas prób na temat tego, jak Edek powinien wyglądać. Oczywiście Jarockiego nie dało się nigdy, do niczego przekonać i ja ten spór przegrałem. On widział Edka, jako takiego zupełnego prymitywa z tak zwanych nizin społecznych, natomiast ja zaproponowałem Edka, który chodziłby w markowym garniturze. Uważam, że dzisiaj świat, w porównaniu do tego, jak wyglądał kilkadziesiąt lat temu, jest zupełnie inny i tych Edków – niebezpiecznych facetów, bardzo trudno rozpoznać. Oni dzisiaj mają pieniądze, często są u władzy, mają swoje biznesy i to usypia naszą czujność. Krótko mówiąc, chciałem, żeby ten Edek był dobrze ubrany. Jerzy Jarocki nie poszedł na to. Natomiast gdybym ja to dzisiaj reżyserował, to tak właśnie bym zrobił. Oczywiście w żaden sposób nie podważam decyzji reżysera, o którym wiemy doskonale, że był wielkim, genialnym artystą.
Bardzo ciekawi mnie pewna kwestia. Czy, jeśli grasz pewną rolę, powiedzmy po raz dwusetny, to czy jesteś w stanie wykrzesać taką samą energię, jak podczas premiery?
Jestem w stanie, aczkolwiek to bywa czasami nużące. Bądźmy szczerzy. Najprzyjemniejsza przy wychodzeniu na scenę jest adrenalina. To przyspieszone tętno, lekka, leciuteńka trema, niepewność tego, co się wydarzy. Po graniu spektaklu powiedzmy przez dziesięć lat, tego już nie ma. A kiedy nie ma, to wkrada się rutyna. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że widz ogląda ten spektakl po raz pierwszy i dlatego nadal daję z siebie wszystko. W teatrze tak naprawdę piękne, a zarazem i smutne jest to, że spektakle mają jednak krótki żywot. Wraz z ostatnim spektaklem, przestaje on istnieć. Już go nie ma. Zostaje tylko w pamięci widzów, aktorów. My czujemy, kiedy nadchodzi ten czas, że dobrze by było przestać dany spektakl grać. Wiele lat temu oglądałem tu, na Broadwayu, przedstawienie „The Book of Mormon” i zrobiło ono na mnie piorunujące wrażenie. Po dziesięciu latach zobaczyłem je ponownie. Oczywiście jest to już inna, nie wiadomo która obsada. I powiem tak: to się czuje, że ten spektakl powinien już zejść z afisza. On nadal jest dobry. Ale przestał być bardzo dobry. Nawet tutaj, amerykańscy aktorzy czują już pewne znużenie i to jest właśnie ten moment, kiedy nie ma co oszukiwać widzów i – czy to w Warszawie, czy w Nowym Jorku – powiedzieć sobie: dość.
Jesteś bardzo dobrym, znanym aktorem. Dodatkowo synem legendarnej Anny Seniuk i doskonałego kompozytora i pianisty Macieja Małeckiego. Czy miałeś kiedykolwiek poczucie, z całym szacunkiem do Twego niezaprzeczalnego talentu, że to Ci się trochę udaje „po znajomości”?
Robiłem i robię absolutnie wszystko, aby nikt tak nie myślał i abym ja sam mógł sobie spojrzeć w lustro i powiedzieć, że wszystko, do czego doszedłem w zawodzie, zawdzięczam sobie. Oczywiście mam świadomość, że takie pytania będę słyszeć, choćbym nie wiem co zrobił, przez całe życie. Przyzwyczaiłem się do tego.
Czy to dlatego właśnie nie lubisz udzielać wywiadów?
Tak, między innymi dlatego nie lubię udzielać wywiadów. Ja w ogóle nie lubię zabiegać o cokolwiek. Nie lubię wspólnych wywiadów z rodzicami, nie lubię publicznie się z nimi pokazywać. Powiem więcej, ja w ogóle nie lubię się publicznie pokazywać…
Przepraszam, że wejdę w słowo, ale czy to nie jest dziwne, bo przecież wybrałeś zawód aktora, który z założenia jest ekshibicjonistyczny?
Jest ekshibicjonistyczny, ale nie do końca. Przecież na scenie chowam się za moją postacią. Przyznam się, że dostaję mnóstwo zaproszeń do różnych popularnych show. Tam musiałbym być sobą. Nie umiem i nie chcę tego robić. Po prostu się wstydzę. Wracając do Twojego pytania o rodziców. Ja – podobnie jak nie umiem zabiegać o role – nie lubię bywać na bankietach, nie umiem bywać na ściankach i tak samo nigdy nie starałem się szafować swoim pochodzeniem. Mnie nie chodzi o popularność. Nie jestem osobą, która nie może przejść spokojnie przez ulicę, bo wszyscy mnie rozpoznają. I dobrze mi z tym.
Na koniec naszej rozmowy chciałabym Cię zapytać o plany na przyszłość.
Złożyłem jeden projekt do Teatru Telewizji, który chciałbym wyreżyserować. A w marcu zaczynam próby w Teatrze Narodowym, jako reżyser współczesnej sztuki pt. „Komedianci”. Będzie to polska prapremiera. Kiedy zdawałem na studia, chciałem zostać reżyserem. To był mój cel. Niestety, to się zupełnie nie udało. Kiedy byłem na czwartym roku Akademii Teatralnej, Jerzy Grzegorzewski zaproponował mi etat w Teatrze Narodowym i w ten sposób pokrzyżował mi plany i przez niego (śmiech) zostałem aktorem, nie mogąc oczywiście odmówić.
Bardzo dziękuję za rozmowę. Mam nadzieję, że niedługo spotkamy się ponownie, przy okazji kolejnego spektaklu, który pokażecie Polonii amerykańskiej.
Również bardzo dziękuję i mam nadzieję, do zobaczenia.
Ella Wojczak
Polish Theatre Institute in the USA
Autor zdjęć: archiwum