Eliza Sarnacka-Mahoney
Aleksander Tocqueville przestrzegał, że rywalizacja mało kiedy ludzi do siebie zbliża, dużo częściej nastawia ich przeciwko sobie
Nowe jest tylko to, co zostało zapomniane. Ta mądrość przypisywana Róży Bertin, słynnej krawcowej jeszcze słynniejszej królowej Marii Antoniny, była rzekomo komentarzem na temat mody, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że uniwersalnie odnosi się do wszystkiego w życiu.
Trudno też wierzyć, że Bertin była pierwszą, która ta znamienne słowa wypowiedziała.
Czytam wywiad z noblistą z 2018 r., dr. Venki Ramakrishnanem, jednym z najważniejszych autorów badań w coraz bardziej zyskującej na wadze i popularności dziedzinie nazywanej „długowiecznością”, i dowiaduję się, że jeśli chcę dożyć zaawansowanego wieku, powinnam zwracać uwagę na to, co jem oraz ile się ruszam. O mądra Różo Bertin, czy ty to słyszysz?! – już szykuję się spadać z krzesła ze śmiechu, gdy doczytuję, że muszę jednak spełnić jeszcze jeden warunek. Mianowicie bardzo by mi się przydało być również bogatą. W swojej najnowszej książce o śmierci zatytułowanej odpowiednio: „Why We Die: The New Science of Aging and the Quest For Immortality” (Dlaczego umieramy. Nowe badania nad starością i poszukiwaniem nieśmiertelności) Ramakrishnan przytacza bowiem wyniki nowych, szeroko zakrojonych badań, które dowodzą, że 10 procent społeczeństwa o najniższych dochodach żyje średnio 10 lat krócej, niż 10 procent społeczeństwa o dochodach najwyższych. Co równie istotne – bogaci swoje dodatkowe lata przeżywają w o wiele lepszym zdrowiu. Eureka!
– I to jest jakieś odkrycie? – wzrusza ramionami Młodsza, gdy mówię jej o przełomowych badaniach noblisty.
– Podobno. Bo nikt wcześniej nie potwierdził tej tezy badaniami na taką skalę – odpowiadam.
– Zaraz – Młodsza już miała wychodzić, ale zatrzymuje się i odwraca od drzwi. – Że jak mądrze jesz, ćwiczysz oraz masz kasę na urlopy i leczenie, to żyjesz dłużej i zdrowiej? – powtarza. Tym razem na jej twarzy maluje się szczere zdumienie.
– Dokładnie tak.
– I to są badania noblisty? I trzeba na to było wydać jakąś gigantyczną sumę, bo zdrowy rozsądek i sterty przeszłych badań już nam nie wystarczą? To zakładam, że przynajmniej podano nam do wiadomości jakieś rewolucyjne odkrycia odnośnie tego, co jeść i jak ćwiczyć? – ironizuje już na dobre.
Zaprzeczam. Młodsza parska i z impetem ponownie naciska klamkę.
– Problem z ludzkością, prócz tego, że ignorujemy rozsądek, polega na tym, że nie mamy dobrze ustawionych priorytetów. I to nas coraz bardziej gubi – deklaruje i wychodzi.
Ledwie dzień później wpadają mi w ręce inne badania. Amerykanie w średnim wieku są w dzisiejszej Ameryce przerażająco, klinicznie już, rzec można, samotni. Choć samotność to plaga całego rozwiniętego świata, skala tego zjawiska w Ameryce jest największa i rośnie najszybciej. Rzecz nurtująca, bez wątpienia. A jednak równie mocno nurtuje w raporcie co innego. Jak donoszą autorzy, kluczowe dla problemu pytanie – czyli: „dlaczego?” – wciąż bowiem pozostaje bez odpowiedzi! Mamy tu, tłumaczą, jedynie „przesłanki” i „poszlaki”, do tego wysuwane jedynie przez „niektórych analityków”, że „być może” winne są czynniki kulturowe i ekonomiczne. Być może, bo teza nie została jeszcze potwierdzona naukowo. Kulturowe w sensie, że w amerykańskim status quo na pierwszym miejscu stoi indywidualizm i dążenie do własnych celów, co automatycznie stawia człowieka na pozycji samotnie walczącego z wilkami. Ekonomiczne zaś, bo w tym samym status quo mamy także „ekonomia, głupcze!” – złotego cielca, który również uzurpuje sobie wszędzie pierwszeństwo nie bacząc na nic, najmniej na koszty społeczne tego prymatu.
Przesłanki i poszlaki? Głosy tylko niektórych ekspertów, bo nie mamy w temacie żadnych oficjalnych badań z oficjalną pieczątką od teamu top ekspertów z top laboratorium?
Zamykam artykuł jeszcze bardziej zdegustowana niż po recenzji bestsellera pana noblisty.
Nowe jest tylko to, co zostało zapomniane. Autorzy raportów o amerykańskiej samotności bez wątpienia zapomnieli, że o głębszym niż gdzie indziej poczuciu osamotnienia amerykańskiej duszy pisał już ponad 200 lat temu pewien wyposażony w niezwykły zmysł obserwacji francuski filozof i socjolog. I że już wtedy wywoływał do tablicy to, co najbardziej odróżniało Amerykanów od Europejczyków: przekonanie, że pogoń za jednostkowym spełnieniem i towarzysząca jej bezwzględna, czasami wręcz ślepa rywalizacja, stawiana na piedestale jak wartość nadrzędna, to idealny przepis na wszystko. Aleksander Tocqueville, bo o nim tu i o jego „Demokracji w Ameryce” mówię, mocno podawał tę tezę w wątpliwość. Rywalizacja, przestrzegał, mało kiedy do siebie ludzi zbliża, dużo częściej nastawia ich przeciwko sobie. Apoteoza „mieć” nad „być” kreuje, oczywiście, bogactwo, ale jednocześnie i klimat wiecznego niezaspokojenia. Jeśli się mu nie ściągnie lejców i nie przywoła do porządku, może się zdarzyć, że dopuści do głosu nadmierną chciwość pospołu
z interesownością, a to już tak samo fundamentalne zagrożenia dla demokracji, jak tyrania większości, którą Francuz krytykował w swoim dziele przede wszystkim.
Czy miał rację? W przeciwieństwie do Ojców-Założycieli był już przecież nie synem, a zaledwie wnukiem Oświecenia i jego poglądy kształtowały nowe idee, rozlewające się po sercach i umysłach. Romantyczne. W ich centrum stało ludzkie psyche i spojrzenie na człowieka nie tylko pod kątem tego, co posiadał i potrafił, ale również – co czuł i czego potrzebował. Zapewne to dlatego młody, bo przecież ledwie trzydziestoletni podczas swoich wędrówek po Ameryce Tocqueville, tak się przejął tym, co zobaczył w amerykańskiej duszy. I opisał to, mimo iż fundatorzy jego transatlantyckiej wyprawy, francuski rząd, wcale tego od niego nie oczekiwali. Celem misji naukowca miały być bowiem tylko być relacje z działania machiny amerykańskiej demokracji. Nie muszę chyba dodawać, że głos Tocqueville’a nie spotkał się w Ameryce z gorącym przyjęciem. Potraktowano go jako atak na amerykańskie status quo, zarzucono mu elementarne niezrozumienie istoty amerykańskiej państwowości, a nawet i idei samej wolności, choć tę akurat Tocqueville bardzo w Ameryce cenił i podziwiał.
Może jest więc wyłącznie jakąś aberracją, że to Europejczycy są dzisiaj mniej samotni i szczęśliwsi? W jeszcze innym, również podanym do wiadomości w ostatnich dniach, raporcie, Amerykanie „spadli” w indeksie szczęśliwości o kolejnych kilka oczek i po raz pierwszy, odkąd zaczęto takie badania prowadzić (2012 r.), znaleźli się poza pierwszą dwudziestką najszczęśliwszych państw na świecie. 14 z owych 20 miejsce okupują za to państwa europejskie, a trójka z tych, które są spoza Europy, to dawne europejskie kolonie: Kanada, Australia i Nowa Zelandia.
Mnie zdrowy rozsądek podpowiada, że o żadnej aberracji nie ma mowy, ale już ustaliliśmy, że zdrowy rozsądek jest obecnie wart tyle co funt kłaków, więc nie będę się upierać. Patrzę jednak na pokolenie moich dzieci i nie mogę sobie odmówić pewnej dozy cynizmu. W nowych czasach, zawojowanych przez technologię oraz dostęp w realnym czasie do reszty świata, bronione przez wieki status quo przestało być dla nich świętością. Podobnie jak i „nietykalne” priorytety. Nie wiem, czy czytają Tocqueville’a, czy po prostu, na przekór zaleceniom, kierują się zdrowym rozsądkiem właśnie, ale widzę, że nie boją się potrząsać samymi fundamentami swego amerykańskiego domu i pokazywać, gdzie na gwałt potrzeba remontu, a nawet sporych przeróbek, by się wyprostował, i by można mu było dalej dobudowywać nowe piętra. Nie boją się przy tym mówić otwarcie o tym, że jednym z największych rozczarowań, jakie funduje im uświęcony, wyrastający ze status quo American dream, jest samotność właśnie.
Życzę Państwu, by nadchodzące święta wielkanocne były pełne: bliskich osób, serdeczności, życzliwości, miłości i przede wszystkim nadziei. Ona jedyna czyni świat znośnym i w najcięższych chwilach daje siłę, by iść dalej.