Rozmowa z Jerzym Malewiczem, który jako 16-letni chłopiec walczył w Powstaniu Warszawskim. Był członkiem kilku różnych oddziałów i kompanii m.in.: III Obwodu „Waligóra” (Wola) Warszawskiego Okręgu Armii Krajowej, zgrupowania „Sienkiewicz”, kompanii „Komara” oraz batalionu „Gozdawa” – 2. kompanii szturmowej. Używał w nich pseudonimów: „Jan Kowalski”, „Janek” oraz „Jan”. W czasie walki o Stare Miasto został ciężko ranny w głowę, obie nogi i rękę.
Panie Jerzy, jak Pan zapamiętał swoje dzieciństwo? Jak wyglądało życie przed wybuchem drugiej wojny światowej?
Mieszkaliśmy w małym miasteczku, Sierpcu gdzie mój ojciec, który był lekarzem, ze względów komercyjnych przeniósł się z Warszawy. Tam nie brakowało nam niczego, mieliśmy wszystko co było nam potrzebne, nawet konie, bryczkę i służbę. Tam ukończyłem cztery klasy szkoły podstawowej. Wszystko było piękne do 1939 roku.
A jaki mieliście wtedy związek z Warszawą?
Mama pochodziła z Warszawy, a ojciec tam studiował i początkowo pracował.
Może Pan coś więcej powiedzieć na ich temat?
Ojciec był majorem w stanie spoczynku i miał za sobą długą historię wojskową. Początkowo służył w armii carskiej, a w 1920 roku był już w armii polskiej. Gdy mieszkaliśmy w Sierpcu, to tam czasowo stacjonowała Wileńska Brygada Kawalerii, którą ojciec często odwiedzał i spotykał się z oficerami oraz grywał z nimi w brydża. Natomiast mama w czasie wojny bolszewickiej była sanitariuszką w pociągu sanitarnym i opiekowała się rannymi wracającymi z frontu. Z tego co opowiadała, to jednak wtedy było więcej żołnierzy chorych niż rannych. Trzy dni przed wybuchem wojny ojciec ponowne został zmobilizowany i wezwany do wojska. Na kilka dni pojechał do Warszawy, a później został wysłany do szpitala w Równem na Wołyniu, gdzie pełnił funkcję komendanta. Gdy wyjeżdżał, to pojechaliśmy z nim bryczką na stację kolejową, gdzie powiedział nam, że on wie, że już tu nigdy nie wróci. Niestety nie wpuścili nas na peron żeby się tam z nim pożegnać, ponieważ zaczęliśmy bardzo płakać. Później okazało się, że oficerowie, z którymi ojciec się spotykał, złapali niemieckiego szpiega mającego przy sobie listę Polaków, których należało zlikwidować i mu o tym powiedzieli. Stąd też wiedział, że nie wróci do Sierpca. Z kolei matka wiedząc o tym, tuż po wybuchu wojny szybko nas spakowała i autobusami, które jeszcze wtedy jeździły — bo koleje były zbombardowane — pojechaliśmy do Warszawy, gdzie ciągle mieszkali jej rodzice. Tam spotkaliśmy się jeszcze raz z ojcem, który na parę dni pozostał w Szpitalu Ujazdowskim, gdzie opatrywał rannych. W Warszawie po raz ostatni widzieliśmy się z ojcem, a było to czwartego dnia wojny. Wspominam o tym dniu, bo wtedy Francja i Anglia wypowiedziały wojnę Niemcom. W związku z tym w Warszawie panowała szalona radość, na ulicach pojawiły się tłumy ludzi, a z głośników nawoływano, żeby się rozejść, bo mogą nadlecieć niemieckie samoloty. Później dziadek Łazarowicz, kolejką wąskotorową, wywiózł nas (mnie, siostrę i brata) z Warszawy pod Górę Kalwarię do miejscowości Baniocha, w okolicy której był dom naszego wuja, a matki brata. Jednak ze stacji, na której wysiedliśmy musieliśmy jeszcze iść piechotą cztery kilometry do Sierzchowa. Później się okazało, że w pewnym momencie nie możemy przejść przez las, ponieważ stacjonowała tam najcięższa polska artyleria. Było to około godziny 4-5 po południu. Zaczęliśmy rozmawiać z wartownikiem, który szybko zawołał oficera i poinformowaliśmy ich o tym, że Francja i Anglia przyłączyły się do wojny przeciwko Niemcom. Oni o tym jeszcze nie wiedzieli, mimo że od czasu jak ta wiadomość do nas dotarła upłynęło już około 10 godzin. Pozwolili nam także przejść przez obozowisko, gdzie widziałem duże ciągniki z ogromnym działami. W posiadłości wuja spędziliśmy cały okres oblężenia Warszawy, słyszeliśmy odgłosy wybuchów i widzieliśmy duże kłęby dymu. W Sierzchowie zatrzymał się także jakiś oddział polskiej kawalerii, oficerowie spali w dworkach, a żołnierze ulokowali się w oborach i stodołach. Jednak pewnego dnia w okolicy pojawił się niemiecki patrol, w związku z czym polscy żołnierze szybko uciekli do lasu pozostawiając dużą ilość broni. Nasza ciotka z ogrodnikiem pozbierali te karabiny i zakopali je w ziemi. Natomiast mama była jeszcze wtedy w Warszawie, ponieważ została w związku z tym, że ojciec był Szpitalu Ujazdowskim do 7 września, skąd później pojechał jako komendant do wojskowego szpitala w Równem. Po zakończeniu oblężenia Warszawy dziadek z mamą przyjechali do nas do Sierzchowa.
A co się później stało z Pańskim ojcem?
Naprzeciwko tego szpitala był warsztat samochodowy i jego pracownicy widzieli jak Rosjanie aresztowali ojca. Podobno jakiś mechanik, który też był wojskowym w stopniu sierżanta, wcześniej namawiał go, żeby uciekał wraz z nim, ale on powiedział, że nie może uciekać, ponieważ ma pod opieką cały szpital rannych. Po jakimś czasie ten mechanik wrócił, a ojciec został aresztowany i wywieziony wraz z innymi oficerami przez Rosjan. W trakcie tej podróży, napisał na dwuzłotowym banknocie, ponieważ nie miał innego papieru, gdzie jest wieziony. Był więziony w Charkowie. Później nawet przysłał stamtąd dwie kartki pocztowe z wiadomościami. Gdy były jego urodziny, stryj wysłał do naszego ojca — za pozwoleniem niemieckim — telegram z życzeniami. Niestety otrzymaliśmy odpowiedź, że: „Wyjechał w nieznanym kierunku”. W rzeczywistości wraz z innymi osobami mundurowymi został zamordowany pod Charkowem. Jego nazwisko jest na liście wymordowanych tam osób.
Powróćmy teraz do momentu wybuchu wojny. W jaki sposób dotarła do was ta wiadomość i jaka była wasza reakcja?
Mieliśmy już wtedy radio i gdy tylko Niemcy zaatakowali Polskę 1 września to była to powszechna wiadomość. Przed wojną panowały hasła: „Silni, zwarci i gotowi” oraz „Nie damy się”, itp. Jednak gdy Niemcy weszli do Polski to okazało się, że ludność była załamana postawą polskiego rządu i pojawiło się wówczas hasło: „Silni, zwarci przy korycie i gotowi do ucieczki”. Chodziło o ucieczkę za granicę m.in.: Edwarda Rydza-Śmigłego (marszałka Polski i Naczelnego Wodza Polskich Sił Zbrojnych) oraz arcybiskupa Józefa Gawliny (metropolity warszawskiego i biskupa polowego Wojska Polskiego), którzy pozostawili żołnierzy i wiernych. Przez to panowało ogromne rozgoryczenie społeczeństwa na nasz przedwojenny rząd. Z kolei mieszkańcy wsi po wybuchu wojny początkowo byli zadowoleni, ponieważ zaczęła im się dobrze sprzedawać żywność, której brakowało w miastach, i dzięki temu mogli kupować ubrania i rzeczy, na które wcześniej nie było ich stać. Ale trwało to tylko kilka miesięcy, do czasu gdy Niemcy zaczęli zabierać im kontyngenty z jedzeniem oraz konfiskować bydło i zboże.
A gdzie Pan spędził pierwsze lata okupacji niemieckiej?
Z Sierzchowa matka zabrała nas do zniszczonej Warszawy, gdzie u dziadka spędziliśmy kilka dni. Później postanowiliśmy wrócić do Sierpca, gdzie był nasz dom. Kolej już nie jeździła, autobusów nie było, więc mama załatwiła gdzieś wóz z koniem i tak przez Kutno i pobojowisko nad Bzurą jechaliśmy do Sierpca. Wszędzie było wiele martwych koni, porzuconej broni i różnych rzeczy, na szczęście trupy były już pozbierane. Gdy dojechaliśmy do Sierpca to okazało się, że nasz dom jest okradziony. Niestety nie wiedzieliśmy przez kogo. Przespaliśmy się w nim tylko jedną noc, ponieważ rano przyszli Niemcy i nas stamtąd wyrzucili. Jednak nasz ogród łączył się z ogrodem dziadka Malewicza, który był rejentem i również miał swoją posiadłość. W jego domu mieszkaliśmy gdzieś do Bożego Narodzenia, do momentu gdy odwiedził nas niemiecki burmistrz i kazał się na stamtąd wyprowadzić. Dał nam jakiś termin na opuszczenie tej willi, po czym przenieśliśmy się do domu Pilkiewiczów. Mieszkaliśmy tam przez jakiś czas, ponieważ mama zaczęła pracować w szpitalu, gdzie była tłumaczem. Okazało się, że w Sierpcu, który długo należał do Rosji mało kto mówił po niemiecku. Moja matka miała zdolności językowe i znała ich kilka. Urodziła się w 1902 roku więc gdy chodziła do szkoły to mówiła po rosyjsku, w domu mówiła po polsku, a gdy później pojawili się Niemcy to nauczyła się niemieckiego. W szkole uczyła się także francuskiego i łaciny. Dlatego znalazła zatrudnienie jako tłumacz w szpitalu, w którym lekarzami byli Niemcy. W Sierpcu musieliśmy także wyrobić dokumenty i w związku z tym każdy musiał udać się do urzędu. Osoby, które były chore i nie mogły się poruszać były jednak odwiedzane przez urzędników niemieckich celem spisania danych. Okazało się, że w ten sposób zrobili listę osób na rozstrzelane. Był wśród nich także sparaliżowany dziadek Malewicz. Gdy mama się o tym dowiedziała to szybko poleciała do szefa Gestapo i poprosiła go o ocalenie dziadka oraz zapewniła, że jego dzieci są zamożne i zabiorą go do sanatorium w Warszawie. Zaoferowała też kontrybucję, która właściwie była łapówką za odstąpienie od rozstrzelania. Z kolei pewnego dnia przyszło do nas dwóch niemieckich oficerów, którzy powiedzieli matce, że za tydzień odbędzie się aresztowanie niektórych Polaków, m.in. naszej rodziny i w związku z tym musimy uciekać. Wtedy mama szybko nas spakowała i uciekliśmy z Sierpca do Warszawy.
Pamięta Pan kiedy to było?
Dokładnej daty nie pamiętam, ale musiało to być wiosną 1940 roku. Wszystkie mosty były zniszczone, więc jadąc przez Płock musieliśmy przedostać się przez Wisłę. Na szczęście matce udało się dogadać z rybakami, którzy przetransportowali nas na drugi brzeg. Było to bardzo niebezpieczne, ponieważ po rzece płynęło wtedy bardzo dużo kry. Stamtąd pociągiem dostaliśmy się do Kutna, które już należało do niemieckiego Reichu (III Rzeszy). Tam na dworcu spotkaliśmy bardzo miłych polskich kolejarzy, którzy doradzili nam żebyśmy zostawili bagaże, a oni wsadzą nas do pociągu i wagonu, który nie jest sprawdzany przez Niemców, a walizki wyślą ekspresem berlińskim kursującym na trasie Berlin-Warszawa. Po jakimś czasie dotarliśmy do domu dziadka, skąd mama wróciła na dworzec gdy miał przyjechać ten berliński ekspres. Okazało się, że faktycznie wszystkie walizki do nas dotarły. I tak zaczęło się nasze warszawskie życie.
A gdzie zamieszkaliście?
Najpierw mieszkaliśmy u dziadka Łazarowicza, a później w mieszkaniu brata matki, które wtedy było puste. Mama początkowo zapisała nas do publicznej szkoły, gdzie okazało się, że była straszna łobuzeria. W związku z tym po wakacjach poszliśmy do prywatnej szkoły. Później stryj, czyli brat ojca, który był bardzo bogaty i był moim chrzestnym ojcem dał nam mieszkanie na ulicy Śniadeckich 18/37. Tam mieszkaliśmy do wybuchu powstania.
Jak wyglądało życie w okupowanej stolicy?
Szkoły były otwarte i mogliśmy do nich chodzić. Nie wolno było prowadzić liceów, ale technika działały. Funkcjonowała także politechnika i szkoła medyczna. Natomiast tajne komplety pojawiły się wtedy, gdy Niemcy potrzebując budynków na koszary lub szpitale wojskowe pozamykali szkoły. Poza tym mieliśmy wodę i gaz, ale elektryczność w parzyste dni była po jednej stronie ulicy, a w nieparzyste po drugiej. Kursowały tramwaje, w których zdarzało się, że ludzie śpiewali piosenki przeciwko Niemcom. Tak więc życie w Warszawie toczyło się w miarę spokojnie. Jednak gdy został zabity jakiś Niemiec to na ulicach pojawiały się łapanki i rozstrzeliwania. Wcześniej pojawiało się ogłoszenie z nazwiskami i informacją, które osoby i za co zostaną rozstrzelane.
Kiedy Pan zainteresował się działalnością konspiracyjną i jak ona wyglądała?
Nie pamiętam dokładnie, ale chyba było to w 1942 roku. Koledzy zaczęli mnie namawiać i w ten sposób włączyłem się do konspiracji. Czasami robiliśmy jakieś propagandowe napisy na murach lub roznosiliśmy ulotki, za co oczywiście mogliśmy być wywiezieni do obozów. W 1943 roku w szkole mieliśmy raz na tydzień zbiórki, na których uczono nas musztry, jak się zameldować, itp. Czasami ktoś przyniósł rewolwer lub pistolet i nam pokazywał jak się nim posługiwać. Ja jednak zawsze miałem techniczną smykałkę więc jeśli mieliśmy znalezioną zardzewiałą amunicję lub broń z 1939 roku, to zajmowałem się jej czyszczeniem. Wrzucałem ją do tzw. galbriny, czyli mieszanki kwasu azotowego i solnego oraz soli, a później, gdy taki nabój się osuszył, to należało nim potrząsnąć i sprawdzić czy znajdujący się wewnątrz proch jest suchy czy zamoczony.
Kiedy zostaliście zmobilizowani do walki i dostaliście wiadomość o tym, że wybucha powstanie?
Parę dni przed jego wybuchem byliśmy już skoncentrowani. W ciągu dnia spotykała się cała nasza grupka złożona z około dziesięciu osób i czekaliśmy na rozkaz. Alarm był zrobiony chyba dziesięć dni przed powstaniem. Czekaliśmy kilka dni na rozkaz, po czym alarm został odwołany. Po paru dniach znów ogłoszono drugi alarm i wtedy przyszła do nas łączniczka. Nasza grupa była przeznaczona na Wolę. Na zachodniej części Warszawy ostatnią ulicą jest Płocka i nasza grupa była skierowana właśnie tam. Mieliśmy za zadanie obronę ulicy Płockiej. Pierwszego dnia wszyscy pojechaliśmy tam tramwajami i wtedy zaczęło się powstanie. Tam okazało się, że nie mieliśmy żadnej broni, poza nielicznymi, często niekompletnymi, prywatnymi pistoletami i karabinami. Powiedziano nam, że łączniczka nie przyszła i nie wiadomo gdzie jest dla nas schowana broń. Dostaliśmy tylko butelki zapalające. Jednak u nas nic się nie działo i pierwszego dnia powstania nie mieliśmy żadnej akcji. Około 500 metrów od ulicy Płockiej była linia kolejowa, po której drugiego dnia powstania Niemcy jechali pociągiem i z niego karabinami maszynowymi ostrzeliwali okoliczne domy. Natomiast my zostaliśmy wysłani żeby dowiedzieć się gdzie ta broń jest. Szliśmy wzdłuż całej ulicy Płockiej, od domu do domu i pytaliśmy czy tam nie ma schowanej broni.
Czyli broń gdzieś na was czekała i tylko łączniczka, która do was nie dotarła wiedziała gdzie ona jest?
Niestety nie, nigdzie jej nie było. To była tylko bujda.
Kartki jakie przed rozstrzelaniem wysłał do rodziny z obozu w Charkowie mjr Stanisław Malewicz
Co się działo później?
Już drugiego lub trzeciego dnia powstania zaczęli na nas nacierać Niemcy, natomiast my nie mieliśmy się czym bronić więc przenieśliśmy się na ulicę Długosza, prostopadłą do Płockiej. Tam słyszeliśmy, że są strzelaniny na Płockiej i początkowo mówiono nam, że tam walczy inny oddział, który ma broń. Później dowiedzieliśmy się od osób, które uciekły z tej masakry, że to Ukraińcy (będący w niemieckiej armii) strzelali do Polaków. Wymordowali wszystkich mieszkających na ulicy Płockiej. Na końcu ulicy Długosza był cmentarz ewangelicki, na którym stacjonował jakiś drugi oddział. Czwartego dnia powstania w nocy stałem na warcie i w pewnym momencie zauważyłem samolot lecący bardzo nisko, a była to jasna, księżycowa noc, więc widziałem, że ma cztery silniki. Wiedziałem, że Niemcy nie mają czteromotorowych samolotów, więc szybko obudziłem cały oddział. W pewnym momencie samolot zawrócił, a Niemcy zaczęli do niego strzelać. Okazało się, że zrobił on zrzut kilku kontenerów. Koledzy z oddziału szybko polecieli i zaczęli zbierać to co zostało zrzucone. Ja niestety musiałem zostać dalej na warcie. Oczywiście inne oddziały też poleciały po te kontenery, ale naszym chłopakom udało się kilka zabrać. Jednak po kilku godzinach przyszli do nas ludzie z dowództwa i powiedzieli, że wszystko musimy im oddać. Na szczęście koledzy schowali jeden kontener. Po jakimś czasie, gdy zostaliśmy już sami, otworzyliśmy go i okazało się, że było w nim kilkanaście rewolwerów Smith & Wesson. Na ulicy Długosza byliśmy kilka dni. Później dowiedzieliśmy się, że przy ulicy Stawki powstańcy zajęli niemieckie magazyny z mundurami. Zostało tam wysłanych od nas kilka osób i w ten sposób zostaliśmy wszyscy wyposażeni w niemieckie mundury. Wtedy od razu wstąpił w nas duch bojowy. Szóstego dnia powstania dowódcy podjęli decyzję, że nasza kompania musi wycofać się na Stare Miasto, ponieważ Ukraińcy coraz bardziej na nas naciskali i zaczęli także strzelać z moździerzy. Gdy tam dotarliśmy, to akurat przy kościele garnizonowym (Katedra Polowa Wojska Polskiego) była parada zwycięstwa innego oddziału (batalionu „Gozdawa”), wtedy też przeżyliśmy pierwszy nalot. Później wyżsi oficerowie, którzy tam byli zaczęli nas wypytywać skąd przyszliśmy. Odpowiedzieliśmy im, że z Woli. Tak więc oni stwierdzili, że jesteśmy dezerterami z Woli i cały nasz oddział zamknęli w pomieszczeniach przy ul. Długiej 7, gdzie także w innych celach byli więzieni Niemcy. Spędziliśmy tam dwa, może trzy dni, do czasu gdy ustalono, że nie jesteśmy dezerterami i przyłączono nas do batalionu „Gozdawa”.
Czyli znów włączyliście się do walki powstańczej.
Tak, wtedy zaczęła się obrona Starego Miasta. Walczyliśmy na Placu Teatralnym, broniliśmy pałacu Blanka, a później nas przerzucono naprzeciwko Arsenału. Tam walczyliśmy kilka dni. Gdy obrona Starego Miasta zaczęła upadać, pewnej nocy gdy obstawiałem Hotel Polski, gdzie nasz oddział kwaterował, przyszedł do nas batalion „Parasol” i jego dowódcy powiedzieli, że oni chcą przebić się do Śródmieścia. Niestety nie wiedzieli jak tam dojść więc poprosili mnie żebym ich tam zaprowadził. Poprowadziłem ich kawałek, dokąd znałem drogę i wróciłem na swój posterunek. Nasz cały oddział był już wtedy obudzony ponieważ był niemiecki atak. Ja wówczas miałem już swój karabin maszynowy, był to angielski Sten, który wcześniej miał pewien ranny powstaniec. W miejscu, w którym stacjonowaliśmy była dziura, przez którą Niemcy zaczęli nas ostrzeliwać. W pewnym momencie jeden z oficerów rzucił komendę: „Broń maszynowa naprzód”. To wszystko działo się w nocy i było widać skąd strzelają Niemcy. Tak więc zacząłem strzelać w te widoczne ogniki i wystrzelałem w tamtą stronę cały magazynek. Później, mając jeszcze trzynaście naboi poszedłem dalej atakować. Wyleciało ze mną jeszcze kilku kolegów, ale jeden lub dwóch z nich zostało zabitych. Ja mając mało amunicji przestawiłem Stena na ogień pojedynczy. Niemcy mocno atakowali więc cofnąłem się pod ścianę. Tam jeszcze coś wybuchło ponad nami. Dostałem w obie nogi, rękę oraz w hełm. Wtedy nie patrząc na to co się dzieje wokół poleciałem z powrotem do tej dziury. Obok niej widziałem leżącego powstańca, również ze stenem, ale nie zdecydowałem się tam iść, ponieważ byłem ranny, więc poleciałem dalej. Później moimi ranami zajęły się sanitariuszki. Gdy zdjąłem hełm okazało się, że był przestrzelony i cały we krwi. Początkowo, mimo rannych nóg mogłem trochę chodzić, ale później wszystko spuchło i nie byłem w stanie się ruszyć.
Trafił Pan do szpitala polowego?
Wtedy jeszcze nie. Pierwszą noc spędziłem w miejscu, w którym stacjonowałem wcześniej. Byli tam też Żydzi, którzy po oswobodzeniu przez powstańców z „Gęsiówki” chcieli włączyć się do walki. Niestety nie było na tyle broni, więc oni pełnili funkcje pomocnicze. Właśnie Żydzi mnie przenieśli na ulicę Długą do ogrodu arcybiskupa, gdzie był zorganizowany szpital. Tam w piwnicy przespałem się jedną noc, ponieważ rano Niemcy zbombardowali to miejsce. Jedna z bomb, które miały opóźniony zapłon spadła za ścianą. Tak więc szybko udało mi się przesunąć w róg piwnicy ponieważ wiedziałem, że jest to najmocniejsze i najbezpieczniejsze miejsce. Po chwili bomba wybuchła i wszystko zaczęło się palić, więc wyskoczyłem na zewnątrz. Niestety pod poduszką, na której leżałem zostawiłem wszystkie moje dokumenty, po które już nie wróciłem. Podpierając się prawą ręką ledwo udało mi się wyjść z tej piwnicy na zewnątrz, do tego ogrodu arcybiskupa. Akurat tam wpadli Ukraińcy, a później za nimi Niemcy. Tym razem nikt nie strzelał poza jednym przypadkiem, gdy jakaś kobieta zwariowała i zaczęła krzyczeć: „Kochani Niemcy, wreszcie żeście przyszli…”, a oni ją zastrzelili. Żydzi, o których wspomniałem wcześniej, teraz zostali wykorzystani przez Niemców, którzy rozkazali im podzielić i poprzenosić rannych ze szpitala. Na końcu ogrodu był ołtarz, do którego prowadziła ścieżka. Po jednej stronie mieli być położeni ranni, którzy nie mogli się ruszać, a po drugiej ci co mogli chodzić. Było nas tam może około pięćdziesięciu, chociaż dokładnie nie pamiętam. Wcześniej Ukraińcy każdego sprawdzili, obmacali i pozabierali wszystkie wartościowe rzeczy, zegarki, biżuterię, itp. Mnie później i innych rannych załadowano na ciężarówkę, którą Niemcy nas przewieźli do Szpitala Wolskiego znajdującego się niedaleko ulicy, na której zacząłem powstanie. Tam też je zakończyłem.
Czyli do końca powstania przebywał Pan w szpitalu.
Tak. W Szpitalu Wolskim spędziłem miesiąc, po czym mnie wywieźli do małego szpitala w Milanówku, gdzie byłem jeszcze jakieś trzy tygodnie ponieważ ciągle nie mogłem chodzić. Później przewieźli mnie kolejką do tzw. domu ozdrowieńców w Olszówce pod Warszawą. Po zakończeniu powstania, moi koledzy przekazali matce, że byłem ranny i trafiłem do szpitala. Tak więc ona szukała mnie po różnych szpitalach, ale ja wtedy używałem pseudonimu Jan Kowalski więc nie było jej łatwo. W końcu się jej udało i 13 października odnalazła mnie w tym domu dla ozdrowieńców. Wtedy już chodziłem o lasce. Stamtąd mama zabrała mnie do Częstochowy, gdzie wcześniej przeprowadził się mój dziadek. Później przenieśliśmy się do takiej małej miejscowości o nazwie Żarki, gdzie byliśmy już do momentu oswobodzenia przez Rosjan.
Rozmawiał Wojtek Maślanka
**********
Jerzy Malewicz za swoje zasługi i bohaterską postawę podczas Powstania Warszawskiego został odznaczony: Krzyżem Walecznych, Krzyżem Armii Krajowej, Medalem Wojska Polskiego, Odznaką Weterana Walk o Niepodległość Ojczyzny, Odznaką Grunwaldu oraz Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. W tym roku został także uhonorowany specjalnym powstańczym plakatem, który w metropolii nowojorskiej od 16 lat na każdą kolejną rocznicę warszawskiego zrywu przygotowuje firma Gram-x Promotions przy współpracy z Polsko-Słowiańską Federalną Unią Kredytową, Stowarzyszeniem Weteranów Armii Polskiej w Ameryce oraz Konsulatem Generalnym RP w Nowym Jorku.
*********
Jerzy Malewicz będzie gościem specjalnym spotkania organizowanego w Konsulacie Generalnym RP w Nowym Jorku z okazji 81. rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Uroczystość odbędzie się w piątek, 1 sierpnia, w godz. od 19:00 do 21:00. Wymagana jest wcześniejsza rejestracja i rezerwacja miejsca, którą można zrobić pod adresem: https://forms.gle/ZTfj6b345dXk7p7X9