New York
28°
Partly Cloudy
7:10 am4:30 pm EST
10mph
48%
30.57
SatSunMon
37°F
43°F
50°F
Jesteśmy z Polonią od 1971 r.
Publicystyka
Wywiady
Warto przeczytać
Społeczeństwo
Polonia

Z Syberii do Afryki – droga usłana cierpieniem i łzami

18.02.2022

„Niby nam się wydawało, że byliśmy już wolni, i że wyjechaliśmy do lepszego miejsca, ale jak się okazało, była to dla nas następna wielka tragedia. Nie było nam łatwo, w dodatku z głodu i chorób zmarło tam wielu Polaków” – wspomina Helena Knapczyk, sybiraczka i polonijna działaczka, oraz naczelna prezeska (na Stany Zjednoczone i Kanadę) Korpusu Pomocniczego Pań opowiadając o podróży jaką wraz z rodziną przebyła po opuszczeniu obozu pracy w Krasnojarsku na Syberii i w poszukiwaniu lepszego życia.

10 lutego przypada 82. rocznica pierwszej zsyłki Polaków na Sybir. Wśród nich była – mająca wówczas niecałe 12 lat – Helena Knapczyk z domu Kubowicz, która wraz z rodziną została wywieziona z Kolonii Niedźwiednia do odległego, znajdującego się nad rzeką Jenisiej Krasnojarska. Spędzili tam prawie półtoraroczną gehennę. Opuścili to miejsce po amnestii ogłoszonej pod koniec lipca 1941 roku. Wtedy, nie mogąc wrócić do okupowanej przez Niemców Polski, wyruszyli w nieznane w poszukiwaniu lepszego życia. Poniższy wywiad opowiada o tej tułaczce i jest drugą częścią długiej rozmowy z panią Heleną przeprowadzonej przez red. Wojciecha Maślankę. Pierwsza część, poświęcona głównie zsyłce na Sybir i ich losach w obozie pracy w Krasnojarsku była opublikowana na naszych łamach dokładnie rok temu. Można ją znaleźć na stronie internerowej „Nowego Dziennika” pod tytułem „To było piekło na ziemi

Pani Heleno, jak zmieniło się i jak wyglądało wasze życie w Samarkandzie w Uzbekistanie, gdzie dojechaliście starając się uciec jak najdalej od Syberii a zwłaszcza od łagru w Krasnojarsku?
Nie pamiętam kiedy tam dokładnie dojechaliśmy, ale myślę, że zajęło nam to jakieś trzy  tygodnie albo nawet więcej. Żeby dostać się spod północnego bieguna na południe, w okolice Morza Kaspijskiego musieliśmy pokonać kawał drogi do pokonania. Wiem, że wtedy gdy przyjechaliśmy do Samarkandy było już lato. Dano nam tam mały pokoik i skierowano nas do pracy w kołchozie. Spędziliśmy tam siedem miesięcy, chociaż po przebyciu do tego miejsca wydawało nam się, że zostaniemy tam na zawsze. Początkowo mieszkaliśmy w piątkę, ponieważ dwie najmłodsze, chore siostry mamusia oddała do sierocińca znajdującego się niedaleko Samarkandy. W ten sposób chciała je ratować od głodu i śmierci bowiem wtedy bardzo dużo ludzi umierało na tyfus. Po pewnym czasie przyprowadzono do nas dwóch Żydów i młodą osiemnastoletnią dziewczynę, która była wywieziona na Sybir za to, że ukrywała jakiegoś żołnierza. Wszyscy byli bardzo brudni, zawszeni i zmasakrowani, a nogi mieli popuchnięte, zranione i owinięte gazetami. Niby nam się wydawało, że byliśmy już wolni, i że wyjechaliśmy do lepszego miejsca, ale jak się okazało, była to dla nas następna wielka tragedia. Nie było nam łatwo, w dodatku z głodu i chorób zmarło tam wielu Polaków. W naszej rodzinie też wszyscy chorowali, tylko ja jedna byłam zdrowa i mogłabym iść pracować. Sadziłam ryż, przekopywałam jarzyny, zbierałam winogrona, itp. Dzięki temu czasem dostałam trochę ryżu, winogron, czy warzyw i mogłam to zabrać do domu, a później mama mogła z tego coś ugotować. Zbierałam także żółwie, chociaż to było zabronione bo dla Uzbeków to była święta zwierzyna. Wtedy mama bardzo szybko wrzucała je do garnka i gotowała, żebyśmy mieli coś do jedzenia. Niestety wtedy panował okropny głód, i jadło się wszystko co było możliwe. Pewnego razu gdy poszłam w pole do pracy, zobaczyłam zmarzniętego i zgniłego ziemniaka. Wzięłam go jednak i trochę obgryzłam po bokach. Niestety dostałam tak ostrej czerwonki, że myślałam, że się wykończę. To było coś strasznego. Jednego dnia moja mama powiedziała, że nie mamy żadnych pieniędzy i wysłała nas na targ do Samarkandy, żebyśmy coś sprzedały. Zapakowała nam jakieś rzeczy do tobołka z prześcieradła i wysłała mnie ze starszą siostrą, która ledwo szła bo była chora. Gdy już byłyśmy na tym targu, to ktoś nam rozciął ten tobołek i zabrał wszystko co w nim było. Zaczęłyśmy bardzo płakać ponieważ nie wiedziałyśmy co zrobić i co powiedzieć mamie. Wracając zrozpaczone do kołchozu zobaczyłyśmy żołnierza w polskim mundurze. Siostra pobiegła do niego żeby się dowiedzieć co on tu robi. Wtedy usłyszała od niego: „Co wy nic nie wiecie? Przecież tutaj się organizuje armia generała Andersa. Szykujcie się szybko i jedźcie do Kermine. Tam na chwilę pobędziecie w obozie, a późnej stamtąd wyjedziecie na wschód do Pahlavi”. Gdy to usłyszałyśmy to mu serdecznie podziękowałyśmy i już zadowolone wracałyśmy szybko do domu by opowiedzieć o tym mamusi.

Helena Knapczyk pokazuje zdjęcie polskich kobiet przebywających w rosyjskich obozach na Syberii / Foto: WOJTEK MAŚLANKA/NOWY DZIENNIK

Jak ona zareagowała na tę wiadomość? Co się działo później?
Gdy jej to wszystko przekazałyśmy, postanowiła, że wyjeżdżamy. Poszła do kierownika kołchozu i poprosiła go o arabę (powóz) z wielbłądem, żebyśmy mogli dojechać na stację. On się od razu zgodził bowiem Uzbecy byli dla nas bardzo przychylni i ogromnie nam współczuli. W drodze do Samarkandy, gdy przejeżdżaliśmy niedaleko sierocińca, gdzie były moje dwie chore, najmłodsze siostry mama chciała na chwilę wyskoczyć z tej araby by pójść się z nimi pożegnać. Jednak jej to odradziliśmy ponieważ wiedziełiśmy, że na pewno będą bardzo rozpaczały, tym bardziej, że nie mogliśmy ich ze sobą zabrać. W dodatku nikt nie wiedział co nas jeszcze czeka i co z nami będzie. Po dojechaniu do Samarkandy przez trzy dni siedzieliśmy na stacji kolejowej ponieważ nie mieliśmy pieniędzy żeby kupić bilety. Czekaliśmy wierząc, że może jakiś pociąg nas zabierze i dojedziemy do Kermine. Byliśmy bardzo głodni bo nic nie mieliśmy do jedzenia. Czasem ktoś wyrzucił z pociągu jakiś kawałek skórki z chleba więc go szybko braliśmy i zjadaliśmy. Ja doskonale znałam i płynnie mówiłam po rosyjsku więc podchodziłam do każdego przyjeżdżającego pociągu i prosiłam, żeby nas zabrano. Niestety nikt nam nie pozwolił wejść do środka, aż wreszcie przyjechał pociąg z rosyjskimi żołnierzami. Podeszłam również do niego i płacząc poprosiłam jednego z nich, żebyśmy mogli z nimi pojechać. Zgodził się, ale powiedział , że jak pójdzie kontroler to on nam wcześniej powie, żebyśmy się pochowały. Powiedziałam, że na pewno tak zrobimy, podziękowałam mu i wsiedliśmy do środka. Gdy dojechałyśmy do Kermine i wysiedliśmy z pociągu to powiedziano nam, że musimy iść dwa kilometry, żeby dostać się do obozu. Gdy tam dotarłyśmy, to mamusia od razu poprosiła o lekarza dla moich dwóch chorych sióstr. W obozie dostaliśmy też jedzenie i lekarstwa, ale żeby jechać dalej to trzeba było się zarejestrować i powiedzieć kogo się ma w wojsku gen. Władysława Andersa. Okazało się, że do Pahlevi brano tylko te osoby, które miały kogoś w tworzącej się polskiej armii. Niestety nasz jeden brat został na Sybirze i nic o nim nie wiedzieliśmy, a drugi, który w 1939 roku był na wojnie, uciekł później na Węgry i trafił do armii gen. Stanisława Maczka, ale wtedy też nic o tym nie wiedzieliśmy. Mamusia ciągle chodziła do tego biura i mówiła, że ma dwóch synów, ale nie wie co się z nimi dzieje, a oni za każdym razem odrzucali jej prośbę i nie chcieli nas zabrać. Pociągi cały czas odjeżdżały z Polakami, a my nie mogłyśmy się stamtąd ruszyć. Mama chodziła po stacji i patrzyła na ludzi z nadzieją, że może uda się jej spotkać kogoś znajomego, kto mógłby poświadczyć, że mamy kogoś w wojsku. Byliśmy bezradni. W końcu spotkała naszego sąsiada z Polski, Władysława Furę, który – jak się okazało – był asystentem jakiegoś pułkownika w Kermine. Opowiedziała mu o naszych problemach, a on powiedział jej, żeby przyszła następnego dnia do jego biura, które było oddalone o jakieś 5 km, i tam pułkownik wypisze jej zaświadczenie, dzięki któremu będziemy mogli pojechać dalej. Tak też zrobiła, a ja poszłam z nią. Tam poczęstowali ją winem i jakimś jedzeniem z puszki, którego ja nie chciałam jeść. Po powrocie do domu spakowaliśmy się i byliśmy w siódmym niebie. Na drugi dzień mama zaniosła to zaświadczenie do biura gdzie dowiedziała się, że odjedziemy ostatnim pociągiem, który stamtąd będzie wyjeżdżał następnego dnia. Mieliśmy wyjść z domu około godziny dziesiątej przed południem. Niestety w nocy mama zaczęła jęczeć i płakać ponieważ dostała jakiegoś potężnego bólu. Nikt z nas prawie nie spał bo wszyscy martwiliśmy się co się z nią dzieje. Rano wstaliśmy z łóżek i wybrałyśmy się w drogę do tego pociągu. Tatuś zabrał  wszystkie rzeczy, a ja cały czas asystowałam mamie, ponieważ jedna starsza siostra była bardzo osłabiona i ledwo szła, a druga, która przebywała w namiocie pod opieką lekarzy została przez nich przetransportowana bezpośrednio do pociągu. Gdy tak szliśmy to mama kilka razy powiedziała do mnie: „Helu, nie wiem co ja bym bez ciebie zrobiła” oraz że „ty uratowałaś tę rodzinę”. Szłyśmy razem nieco z tyłu ponieważ mama była bardzo chora i nie mogła iść tak szybko jak tatuś z siostrą. Po pewnym czasie, mamusia co chwilę, co kilka kroków zaczęła się przewracać. Za którymś razem wpadła do rowu i potoczyła się w dół. Zaczęłam krzyczeć, przez co tatuś do nas wrócił, zatrzymał się także pewien Uzbek przejeżdżający obok na arabie. Razem wyciągnęli mamę z tego rowu, ale ona w ogóle na nic nie reagowała. Położyli ją na tej arabie i dowieźli do stacji gdzie był nasz pociąg. Położyli ją na peronie, a ona była cała piasku, skórę miała całkowicie wysuszoną, a oczy zamknięte. Ja przyklękłam obok niej i w płaczu prosiłam ją żeby otworzyła oczy i się obudziła ponineważ musimy jechać dalej. Ona niestety nie reagowała. Gdy pociąg miał już odjeżdżać tatuś powiedział do mnie: „Helu wsiadaj do pociągu bo mama już nie żyje”. Odpowiedziałam mu, że nie zostawię jej samej, i strasznie płakałam i krzyczałam. Gdy pociąg zaczął ruszać, to tatuś, który był już w środku chwycił mnie za rękę i wciągnął do wagonu. Powiedział też do mnie: „Dziecko, co ty tu będziesz robić? To jest pustynia, jeżeli zostaniesz tutaj to zginiesz tak jak i mama”. Powiedział też, że nic jej już nie mogę pomóc, natomiast mam jeszcze chorą siostrę, którą też trzeba się zaopiekować. Tak więc usiadłam w tym pociągu i pojechaliśmy dalej.

Nasza bohaterka prezentuje swoje zeszyty ze szkoły, do której uczęszczała podczas pobytu w sierocińcu w tanzańskim Tengeru / Foto: WOJTEK MAŚLANKA/NOWY DZIENNIK

Jak ta podróż wyglądała?
Patrzyłam w okno i zapłakana myślałam o mamie. Zastanawiałam się czy ją ktoś pochowa, czy też zjedzą ją szakale, oraz gdzie spoczną jej kości. Wszędzie dookoła była pustynia i piasek,   i nie widziałam tam nikogo. Pociągiem tym dojechaliśmy do Krasnowodzka nad Morzem Kaspijskim. Tam od razu chorą siostrę z ogromną gorączką, położono w specjalnym namiocie znajdującym się w pobliżu okrętu. Tam spędziliśmy dwa, a może trzy dni. Wówczas ja biegałam do morza by w puszcze przynosić wodę i polewać nią rozpalone ciało siostry. Gdy okręt miał odpływać to znów znaleźliśmy się w kłopocie ponieważ okazało się, że będziemy musieli ją tam zostawić. Doszliśmy do wniosku, że musimy się pogodzić z losem i popłynąć sami. W dodatku tatuś i najstarsza siostra również byli bardzo chorzy i ledwo się trzymali na nogach. Wzięłam pod rękę Anię i pomogłam jej wejść na pokład. Tam upadłyśmy na podłogę i od razu zasnęłyśmy ponieważ od dłuższego czasu nie miałyśmy ani jednej nocy spokojnie przespanej. Tatuś również szybko zasnął. Gdy się obudziłam to zaczęłam krzyczeć i pytać gdzie jest moja siostra i tatuś, ponieważ ich nigdzie nie widziałam. Okazało się, że wyniesiono ich na noszach i zabrano z okrętu do szpitala. Niestety nikt nie wiedział gdzie on się znajduje. Natomiast ja byłam cała ubrudzona olejem ponieważ leżałam tuż obok koła napędzającego okręt. Niewiele brakowało, żebym do niego wpadła i zginęła. W ten sposób zostałam sama. Gdy byłam już w Pahlevi to nie mogłam uwierzyć w to, że nie mam już obok siebie nikogo bliskiego. Miałam tylko jedną nadzieję, że spotkam dwie młodsze siostry, które były w sierocińcu ponieważ Władysław Fura, podczas spotkania z pułkownikiem, który załatwił nam pozwolenie na wyjazd z Samarkandy, obiecał mamusi, że on się zajmie tym, żeby Michasia i Honoratka również dotarły do tego obozu. I słowa dotrzymał.

Jak wyglądało to wasze pierwsze spotkanie?
Pewnego dnia siostry przyjechały rosyjskim pociągiem. Byłam taka szczęśliwa, że je w końcu zobaczę. Gdy tylko dotarły do Pahlevi i dobiegły do mnie zaczęły pytać o mamę. Nie wiedziałam, co mam im powiedzieć i jak na to zareagować więc początkowo zaczęłam im mówić, że się bardzo cieszę z naszego spotkania itp., ale jednak w końcu musiałam im wyjaśnić dlaczego nie ma z nami mamusi, oraz co się stało z tatusiem i starszymi siostrami. Cieszyłyśmy się, że jesteśmy chociaż razem w trójkę i zaczęłyśmy planować co będziemy robić dalej. Gdy tak stałyśmy w tym obozie i rozmawiamy o tym, że ja się nimi zaopiekuję to obok przechodziła pewna pani, która była kierowniczką sierocińca. Zainteresowała się nami i jak poznała naszą historię to powiedziała, że może nas przyjąć do tego sierocińca liczącego 80 dzieci. Ja zaczęłam protestować ponieważ nie chciałam tam iść i twierdziłam, że poradzę sobie z opieką nad siostrami. Wtedy obok przechodził żołnierz pilnujący obozu i zainteresował się naszą rozmową i płaczem. Kierowniczka sierocińca powiedziała mu o tym co chciałam zrobić, a on podszedł do mnie, przytulił mnie i powiedział, że jestem za młoda – miałam wtedy 14 lat – żebym mogła podołać takim obowiązkom tym bardziej, że nawet nie wiem co może nas jeszcze spotkać. Stwierdził również, że jednak powinnam wraz z młodszymi siostrami wstąpić do tego sierocińca. Tak też zrobiłam, ale byłam bardzo zrozpaczona, że jeszcze tak niedawno miałam dużą rodzinę, a tu nagle muszę iść do sierocińca.

Co się później działo? Zostaliście w tej Pahlevi?
Nie. Z Pahlevi trafiliśmy do Teheranu. Niestety podróż była okropna, ale jakoś udało nam się tam dojechać. Dotarliśmy tam około godziny 10 rano. Procedura wyglądała tak, że nowe grupy zostawiano na miejscu, do którego były dowożone, a osoba, która się nimi opiekowała szła do specjalnego biura dla uchodźców w Teheranie, robiła rejestrację, po czym wracała z kim, kto zabierał tę grupę i rozlokowywał w wyznaczonym miejscu. Gdy nasza wychowawczymi nas opuszczała to powiedziała starszym dzieciom żeby się opiekowały maluchami do czasu gdy ona wróci z kimś kto zabierze całą grupę do sierocińca. Zgodziliśmy się, i czekaliśmy na nią bardzo długo aż zrobiło się ciemno. Gdy było już pewnie około godziny 10 w nocy małe dzieci zaczęły płakać, wszyscy byliśmy głodni i w związku z tym postanowiliśmy, że trzy starsze osoby – ja, Ligia Paźniewska i Janusz Sabatowski – pójdą w kierunku oświetlonego obozu, oddalonego o około 1,5 km. i sprawdzą co się stało, że nikt nie przyszedł nas odebrać. Gdy przechodziliśmy ulicą koło jednej ze strażnic, pewien żołnierz zapytał nas co my tam robimy tak późno, jak się okazało około 11 w nocy. Gdy się o wszystkim dowiedział zrobił dużo szumu i krzyku. Obudzono Eugenię Grosicką, która również prowadziła sierociniec i poproszono ją, żeby się nami zajęła. Dzięki jej pomocy szybko zaopiekowano się małymi dziećmi, wymyto je i nakarmiono, oraz położono do snu. I w ten sposób trafiliśmy pod opiekę pani Grosickiej. Później się okazało, że nasza pierwsza opiekunka zabrała pieniądze jakie wypłacano w formie zapomogi (2,5 szylinga) na każde dziecko przyprowadzone do sierocińca, kupiła sobie bilet na pociąg i uciekła do Afryki. Została jednak złapana i trafiła do więzienia.

Zeszyty z zapiskami Heleny Knapczyk podczas nauki w szkole, do której uczęszczała podczas pobytu w sierocińcu w tanzańskim Tengeru / Foto: WOJTEK MAŚLANKA/NOWY DZIENNIK

Jak wyglądało życie pod opieką Eugenii Grosickiej?
To była wspaniała kobieta i bardzo opiekuńcza. Z nią też pojechaliśmy później do Afryki do obozu w Tengeru w Tanzanii. Tam nas umieścili w małych 4-osobowych domkach, które wybudowano w miejscu wykarczowanej dżungli. Były one wykonane z gliny i miały nakrycie z bananowych liści albo z trzciny. Dla nas na początku były to bardzo ciężkie warunki ponieważ było tam wiele różnych robaków, węży i owadów. Jednak nikt z nas nie chodził już głodny i brudny. Mieliśmy też zapewnioną opiekę lekarską. Szybko stworzono szkołę, w której byli bardzo dobrzy nauczyciele. Dzięki temu ja po trzech latach przerwy znów zaczęłam się uczyć. Natomiast moja siostra, która nie zdążyła przed wywózką na Sybir przyjąć komunii świętej miała okazję zrobić to w Tengeru. Wybudowano też dla nas świetlicę, w której działo się wiele rzeczy. Pani Eugenia Grosicka założyła harcerstwo, do którego należałam, byłam też w chórze, mieliśmy kościół i bardzo fajnych księży, wśród których był m.in. ojciec Łucjan Królikowski. Wszyscy tam bardzo o nas dbali i byli niesamowicie opiekuńczy. Tak więc dla nas w końcu był to zupełnie inny świat i lepsze życie. Tylko cały czas dobijała nas tęsknota za rodziną i ojczyzną.

***
Sierociniec w tanzańskim Tengeru pani Helena Knapczyk opuściła dopiero w czerwcu 1948 roku. Wyjechała wówczas do Wielkiej Brytanii gdzie poznała późniejszego męża – Wincentego Knapczyka. On również przeżył zesłanie na Syberię, a później zgłosił się do armii gen. Władysława Andersa i walczył m.in. pod Monte Cassino, gdzie został ranny. Po ślubie – który wzięli 26 grudnia 1948 r. w Nottingham – zamieszkali w Anglii. W 1959 r. wyemigrowali do Stanów Zjednoczonych. Początkowo osiedlili się Bridgeport w stanie Connecticut, skąd po sześciu latach przenieśli się do Trumbull, gdzie pani Helena mieszka do dzisiaj. Jej mąż, mjr Wincenty Knapczyk zmarł 25 września 2019 r., w wieku 96 lat. Państwo Knapczykowie przeżyli wspólnie ponad 70 lat.

Helena Knapczyk (w środku) wraz innymi sybiraczkami podczas uroczystości 80. rocznicy zsyłki pierwszych Polaków na Sybir / Foto: WOJTEK MAŚLANKA/NOWY DZIENNIK

****

W powyższym wywiadzie wykorzystano fragment rozmowy przeprowadzonej w ramach polonijnego projektu „Świadkowie historii” realizowanego przy wsparciu Konsulatu Generalnego RP w Nowym Jorku oraz Dariusza Knapika i firmy Victoria Consulting & Development. Pełny, dźwiękowy zapis rozmowy można znaleźć na YouTube na kanale „Świadkowie historii„.

Podobne artykuły

NAJCZĘŚCIEJ CZYTANE

baner